Kołowe wyprawy – Irlandia w siedmiu odsłonach
SKPB Lublin to nie tylko organizacja prowadząca rajdy studenckie i kurs przewodnicki, ale też grupa ludzi, których łączy pasja podróżowania i zwiedzania ciekawych miejsc – bliskich i dalekich. Żeby przybliżyć Wam naszą mniej „oficjalną” działalność, ruszamy dziś z nowym działem na stronie, w którym będziecie mogli poczytać o naszych kołowych wyprawach w cztery strony świata 🙂 Niech to będzie też zachęta dla Was, żeby aktywnie współtworzyć nasze Koło. Jeśli chcecie podróżować, a nie macie z kim lub nie wiecie gdzie, w SKPB na pewno znajdziecie świetnych towarzyszy i mnóstwo pomysłów na nieoczywiste wyjazdy! 🙂
Na początek zachęcamy do lektury relacji Anki Śliwy z jej wakacyjnej podróży po Irlandii, o której ostatnio opowiadała podczas kołowych pokazów slajdów. Jeśli nie mieliście okazji przyjść na slajdy, a jesteście ciekawi jak może wyglądać samodzielnie zorganizowana wyprawa na Zieloną Wyspę – to jest tekst dla Was! 🙂
Irlandia w siedmiu odsłonach
Lipcowe wczesne popołudnie. Prosta szosa między Zatoką Clew a łysymi, pokrytymi wrzosowiskami górami. Autobusu niet, choć jestem tylko 10 kilometrów od całkiem sporego miasteczka Westport. Perspektywa deptania asfaltu przez te 10 kilometrów sprawia, że zaczynam łapać stopa. Śmigają campery i osobówki ale nikt nawet nie zwalnia. Po jakimś czasie zatrzymuje się furgonetka. Dwóch facetów, mieszczę się jako trzecia w szoferce. Krótka rozmowa po angielsku a potem kierowca wyciąga telefon i zaczyna po polsku rozmawiać z żoną. Kiedy kończy witam się już po polsku i po chwili pada:
– Co tu robisz?
– Jestem na wakacjach.
I słyszę:
– No chyba cię poj… Tu? Na wakacje? To nie miałaś lepszego miejsca?
Ano wygląda na to, że nie miałam. Czasem jako dzieci coś sobie wymarzymy. Ja wymarzyłam sobie Irlandię. Kiedy miałam ze 13 lat chyba. Wymyśliłam sobie wtedy, że objadę ją całą. Od tego czasu zdarzyło mi się być na wyspie 3 razy – na stypendium w Belfaście oraz u znajomych w Republice. Ale teraz przyszedł czas na prawdziwy wyjazd. Samotne 2 tygodnie spędzone prawie w całości na zachodnim wybrzeżu. Siedem różnych odsłon Zielonej Wyspy.
Odsłona pierwsza: przyjazna stolica
Początek i koniec mojej irlandzkiej przygody wypadł w Dublinie. Ze względu przede wszystkim na podróż samolotem. Kiedyś już zdarzyło mi się odwiedzić to miasto ale teraz czasu było więcej. Na spokojny spacer, poznanie miejsc spoza ścisłego centrum czy zajście do Temple Bar wieczorem. Choć Dublin nie może się poszczycić jakimiś super wspaniałymi zabytkami, to wcale nie jest nudny. Porozrzucane w różnych miejscach czekają tu na „odkrywców” romańskie budowle, piękne parki czy urokliwe uliczki pełne pubów. Miasto niby niepozorne a fascynujące. Także przebudowanymi dokami u ujścia rzeki Liffey. Urzekły mnie też przedmieścia. A konkretnie leżące w zasięgu miejskiej kolejki Howth.
Morze, wzgórza, po których można spacerować wśród wrzosowisk by w pół godziny wrócić do centrum były świetnym pomysłem na niedzielne popołudnie. A sam Dublin jako start i finisz wyjazdu sprawdził się znakomicie.
Odsłona druga: klify i wzgórza Achill
Szybki skok na drugą stronę Irlandii i w poniedziałek wieczór wysiadłam na wyspie Achill. Największej i połączonej z resztą lądu mostem. Wysiadłam i wiatr wprost zbił mnie z nóg. Kemping nad Atlantykiem targany był podmuchami, które niemal unosiły namioty. Rozbicie się było nie lada wyczynem. A potem przyszły nocne ulewy połączone z wichurą, a ranek wstał mglisty i pochmurny z lecącą z nieba mżawką. Irlandzka pogoda okazała się jednak dość łaskawa i pozwoliła na wędrówkę. Z godziny na godzinę było lepiej (no może poza tymi trzema ulewami w ciągu dnia). A sama wyspa okazała się piękna. Bardzo zróżnicowana, z obłymi górami, ukrytymi w zatokach plażami i wznoszącymi się ponad nimi klifami. Przekonałam się też, że chodzenie po wrzosowiskach i torfowiskach do przyjemności nie należy. A jak się jeszcze doda do tego jakąś pseudo-kosówkę to już zabawa jest na całego. Dobrym pomysłem okazało się za to chodzenie ścieżkami wydeptanymi przez wszechobecne owce. Taka nauczka na przyszłość.
Odsłona trzecia: śladami świętego Patryka
Z wyspy Achill przeniosłam się do niedalekiego Westport. By zrealizować jedno z dziecięcych postanowień, a mianowicie wyjść na Croagh Patrick. 640 metrów n.p.m. na nikim wrażenia nie robi. Ale ten wypierdek potrafi nieźle dać w kość, ponieważ druga połowa podejścia odbywa się po bardzo stromym, pokrytym jadącym spod nóg rumoszem zboczu. Na szczęście trafiłam na bardzo dobrą pogodę, czyli niemal nie padało, a mgła na szczycie połączona była z mroźnym wiatrem, który ją przeganiał. Na szczycie na serio żałowałam, że nie wzięłam czapki i rękawiczek. Niemniej, dla widoku naprawdę warto tu wchodzić. Z góry zatoka Clew upstrzona niewielkimi wysepkami, które w rzeczywistości są czubkami polodowcowych wzgórz, wygląda bajecznie. A do tego to jedno z najważniejszych irlandzkich centrów pielgrzymkowych związanych z postacią świętego Patryka. Jest tylko jeden mały problem. Z Westport jeździ tu tylko jeden autobus w tygodniu. Więc odległość trzeba pokonać pieszo lub liczyć na stopa, który nie zatrzymuje się zbyt często.
Odsłona czwarta: miasto muzyki
Galway – miasto nad najkrótszą i najszybszą irlandzką rzeką Corrib. A właściwie u jej ujścia do Atlantyku. Rozrywkowa stolica kraju, jak ją niektórzy nazywają. Akurat na pół dnia spacerów i słuchania muzyki, która grana jest wszędzie, na ulicach, w pubach, na skwerach. Trafiłam na okres wielkiego Festiwalu więc Galway wprost tętniło różnorodnymi dźwiękami: od klasyki, przez folk, po rocka i jakieś dziwne, nie do końca dla mnie zrozumiałe mieszanki. Żonglerzy, uliczni artyści i aktorzy, mini przedstawienia i dzikie tłumy ściągające z całej Irlandii oraz Wielkiej Brytanii. W hostelu na współlokatorów trafili mi się Szkoci w kiltach, którzy zasadniczo nie trzeźwieli. Tylko po co im były w tym wszytkim pistoleciki na wodę?
Odsłona piąta: wyspy – stoły
Pewnie nigdy by mnie do Galway nie zaniosło, gdyby nie to, że miasto jest doskonałą bazą wypadową na Arany. Niezwykłe wyspy leżące u wybrzeży Connemary wyglądają jak odcięte od lądu stoły. W przeszłości rzeczywiście stanowiły część płaskowyżu Burren. Z okolic Galway na największą Inis Mor płynie się 45 minut. Na miejscu wybrałam objazd wyspy busem, bo gwarantował także komentarz na żywo. I nie zawiodłam się. Na pierwszy pobyt bardzo dobry pomysł. Sama wyspa jest niemal płaska i skalista.
Cieniutka warstewka gleby powstała dzięki wielowiekowej pracy mieszkańców i składa się głównie z piasku i wodorostów. Centralnym punktem zwiedzania jest prehistoryczny fort Dun Aengus stojący na klifie o wysokości około 100 metrów. Piesza wycieczka na klify i do fortu zajmuje nieco ponad godzinę i pozwala na podziwianie z lekkiego wzniesienia niemal całej wyspy. Arany, pomimo braku gór, okazały się być jednym z bardziej fascynujących miejsc jakie kiedykolwiek odwiedziłam.
Odsłona szósta: deszczowa Connemara
Piękny dzień na Aranach dał nadzieję na więcej dobrego. Miał nim być wypad do Connemary i wycieczka na Twelve Bens. W okolice schroniska Ben Lettery postanowiłam dostać się ze zorganizowaną wycieczką z Galway w sobotę, a w niedzielę pójść w góry. Wychodziło taniej niż kursowy autobus, a pozwalało na trochę zwiedzania przy okazji. Tym razem jednak szczęście mnie opuściło. Już w sobotę pogoda była cokolwiek średnia, a dodatkowo okazało się, że w kasie pani nie poinformowała mnie, że akurat w soboty autobus jeździ „nieco” inną trasą. To „nieco” sprawiło, że około godziny 16 znalazłam się na niemal pustej szosie w okolicach opactwa Kylemore i z perspektywą około 40 kilometrów do noclegu. Stop tym razem się nie złapał, ale pojawił się autobus. Jedyny dziennie przejeżdżający przez tę piękną okolicę. W efekcie nie wyszło najgorzej, a wieczorem udało mi się nawet wybrać na spacer. Niestety niedziela obudziła mnie deszczem walącym o parapet. Gór praktycznie nie było widać, a cały świat tonął we mgle. Około południa troszkę się przetarło, co potraktowałam jako dobrą wróżbę. Jak nie cała „podkowa” to może przynajmniej wyjście na najbliższy szczyt Ben Lettery? Do połowy było jeszcze jako tako. A potem… prawdę mówiąc to już dawno mnie tak nie przemoczyło. Do tego torfiaste wrzosowiska, na których albo się ślizgało albo wykręcało nogi i widoczność na poziomie 5 metrów. Bajkowo. W kategorii cudu traktuję to, że nic sobie nie połamałam albo nie spadłam z jakiegoś urwiska. Na pewno wyjście w góry tego dnia nie było najmądrzejszym pomysłem w moim życiu.
Odsłona siódma: na „dachu” Irlandii
I tak ani się spostrzegłam jak minął ponad tydzień mojego pobytu na Zielonej Wyspie. Do zrealizowania pozostał ostatni punkt programu, czyli wyjście na najwyższy szczyt Irlandii – Carrantuohill. Załamanie pogody, które złapało mnie w Connemarze okazało się dość trwałe i podróż do Killarney minęła mi pod znakiem deszczu. Prognozy mówiły jedno: jeśli będzie dobrze, to dopiero w czwartek. W oczekiwaniu na to „dobrze” włóczyłam się więc po Parku Narodowym Killarney i jego okolicach. A są one wyjątkowo urokliwe. Pokryte wrzosowiskami wzgórza, jeziora i lasy w dolinach. Pogoda poprawiała się po irlandzku czyli godzina słońca i pół godziny deszczu, ale miało to swój urok. Szczególnie piękna, mimo pojawiającej się co jakiś czas ulewy, okazały się góra Torc oraz przejście przez Gap of Dunlow. Aż nadszedł czwartek.
Kiedy wystawiłam głowę z namiotu zobaczyłam bezchmurne niebo, choć wieczorem jeszcze solidnie polewało. Prognozy więc nie kłamały. Miejskim busem dojechałam do Cronin’s Yard skąd rozpoczyna się szlak na Carrantuohill i z lekką obawą ruszyłam. Obawa związana była z tym, że w zasadzie od początku wyjazdu, kiedy mówiłam napotkanym Irlandczykom, że wybieram się na Carrantuohill, to słyszałam tylko, że to strasznie niebezpieczne i w ogóle niemal jak zdobywanie Mount Everestu. No to nie wiem, co by ci Irlandczycy zrobili, jakby Tatry zobaczyli… Góra okazała się przyjazna, pomimo 300 metrów podejścia pionowym niemal żlebem z płynącą wodą. Ale za przełęczą było już spokojnie. Jak się rozpędziłam, to aż się zdziwiłam, że to już koniec. A zorientowałam się dopiero jak prawie wlazłam w krzyż na szczycie. Bo niestety piękna pogoda utrzymała się ledwie przez niecałą godzinę od wyjścia. Potem zaczął się standard czyli chmury, mgła i jakieś przelotne kropienie. Na szczycie wydmuch był nieprzeciętny, choć było to tylko nieco ponad 1000 metrów nad poziomem morza. Kilku innych wchodzących zaczęło schodzić od razu po pamiątkowej fotce pod krzyżem. A mi coś kazało poczekać. Dokładnie 7 minut później mgła się rozwiała i otworzyły się widoki. Nie na długo ale zawsze. Pozostał jeszcze tylko powrót do Cronin’s Yard przez żleb i tym razem w mżawce. A rankiem do Dublina i powrót do Polski.