Grażyna Wnuk (Prezes): 500 481 405
Paweł Goleman (Zawadka): 607 062 886
kontakt.skpb.lublin@gmail.com

Wspomnienia Tadeusza Młynarczyka

Wspomnienia Tadeusza Młynarczyka

Tadeusz Młynarczyk

Wspomnienia z lat 1967–1977

Zachęcony informacją o wspomnieniach związanych z SKPB Lublin zdecydowałem się cokolwiek napisać. Właściwie członkiem SKPB nigdy nie byłem, ale na pewno sympatykiem, związanym z ideą przewodnictwa beskidzkiego poprzez udział w szkoleniu przewodnickim w latach 1969–1970 i przez zaangażowanie w działalność Akademickiego Klubu Turystycznego Zrzeszenia Studentów Polskich w Lublinie. Można powiedzieć, że działalność przewodnicka AKT to prehistoria SKPB. Właśnie z AKT wywodzili się przewodnicy pierwszej generacji, niektórzy już niemal legendarni.

Moją przygodę z górami zawdzięczam Bogusiowi Wachowi, z którym studiowałem medycynę. Bogdan w 1967 roku zorganizował grupę wędrowną dla medyków, finansowaną przez ZSP. Grupy wędrowne to była wówczas popularna forma wspomagania i rozwoju studenckiej turystyki. Nasza trasa obejmowała Beskid Sądecki i Pieniny. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z górami. Pamiętam ten widok, który zrobił na mnie niezwykłe wrażenie – ciemne stoki Makowicy w Rytrze, zanurzone w deszczowych chmurach. Potem stroma wspinaczka, nocleg pod namiotami na Hali Łabowskiej, wieczór w schronisku przy świetle naftowych lamp…

W górach z AKT

Po wakacjach Boguś „wciągnął” mnie do AKT. Odnalazłem się wśród swoich ludzi, o tych samych zainteresowaniach, tworzących radosną i dynamiczną wspólnotę. Tu miałem okazję ujawnić i spożytkować moje uzdolnienia plastyczne – malowałem plakaty, robiłem projekty znaczków i plakietek rajdowych. Tak powstały cztery kolejne znaczki rajdu „Studenci w Bieszczadach”. Pierwszy, z 1968 roku, to synteza cerkwi łemkowskiej, kolejne to cerkwie w Hoszowie, Chmielu, Rosolinie. Ostatni znaczek projektowany już dla SKPB to Rajd w Beskidzie Niskim z 1977 roku(?) – zachodzące słońce nad krzyżem z cmentarza wojennego pod Magurą Małastowską. Zaprojektowałem też znaczek klubowy AKT i blachę przewodnika studenckiego tworzącą za znaczkiem AKT jedną całość.

Akademicki Klub Turystyczny już w 1967 roku zorganizował szkolenie przewodnickie i przejście przewodnickie w Bieszczadach. Przewodnikiem, kierownikiem przejścia był Przemysław Pilich z warszawskiego SKPB. W tej pionierskiej grupie uczestniczyli późniejsi ojcowie/matki czy praojcowie lubelskiego SKPB, postacie barwne i ciekawe a teraz nawet legendarne: Janusz Kobylański – prezes AKT, Tadeusz Sobieszek, zasłużony przewodnik, późniejszy sekretarz Urzędu Miasta Lublin, Bogumił Rokosz czyli „Bill” (może nawet Długi Bill), Mieczysław Oleksiński czyli „Kuba”, Jadwiga Car zwana „Pyskatką”, Marek Bojdecki, Henryk Lenard, Hania Łoboda (po mężu Nasalska), Tuńka Benicewicz, Tadeusz Piersiak, Irena Świechowska, Bogusław Wach i inni, których nie pamiętam.

Moje pierwsze spotkanie z Bieszczadami miało miejsce w maju 1968, na drugim Rajdzie Pierwszomajowym „Studenci w Bieszczadach”. Mój ekwipunek turystyczny był nader skromny: skafander ze składnicy harcerskiej i niewielki plecak, pożyczone od Bogusia Wacha, sweter ze zgrzebnej wełny, cienki kocyk i niezawodne „buty ogólno wojskowe”, jedyna pozostałość po szkoleniu wojskowym, które służyły mi w górskich wędrówkach przez kilka lat. Wędrowałem z Hanią Łobodą i jej koleżanką Zosią trasą z Dołżycy przez Durną, Łopiennik, Wołkowyję do Średniej Wsi, bez szlaku, na przełaj.

Pamiętam niezwykły widok sadów kwitnących w górskiej głuszy, nagie mury cerkwi w Łopience, ale też spotkanie z góralami z Podhala, którzy tam rozpoczęli już wypas owiec, ulewną wiosenną burzę, która zaskoczyła nas pod Łopiennikiem, zimną, górską noc, gdy musiałem pożyczyć od dziewczyn dodatkowy sweter aby przetrwać do rana. Pamiętam spotkanie kilku tras w Huzelach, poranną toaletę w wodach Sanu, ognisko na zakończenie Rajdu pod Kamieniem Leskim, wreszcie pierwszomajowy pochód w Lesku. Nasza rajdowa grupa maszerowała na końcu i ci, co przeszli przed trybuną, zawracali aby od nowa włączyć się do pochodu. Podobno ten zwyczaj przetrwał na wiele lat. Po pochodzie powrót pociągiem przez ukraińskie tereny ZSRR. Gniewni radzieccy pogranicznicy nie pozwalali otwierać okien ani wychylać się. Pociąg mijał Chyrów z pięknym widokiem na dawne kolegium jezuickie. Po przyjeździe do Lublina jeszcze rajdowy pochód przez Park Ludowy do miasteczka uniwersyteckiego, gdzie pod pomnikiem „Maryśki” czyli MCS było zakończenie rajdu.

Poznawanie Bieszczadów

W lecie 1968 roku miałem okazję poznać bliżej Bieszczady w ramach obozu z Duszpasterstwa Akademickiego „Eklezjola” prowadzonego przez ks. Piotra Tarnowskiego. Obozowaliśmy w głuszy leśnej, nad Terebowcem na polanie, po której nie ma już śladu. Szczególnym doświadczeniem dla mnie były samotne wędrówki w przerwie między turnusami. Najpierw na Wielką Rawkę przez Małą i Wielką Semenową według szlaku opisanego przez Krygowskiego. Z doliny Wołosatego, bez większego trudu, doszedłem do granicznej przecinki zarośniętej jeżynami i później przez Semenowe na Rawkę, a potem na Kremenaros. W czasie kilkugodzinnej wędrówki spotkałem tylko jednego, samotnego turystę, a pod Rawką patrol WOP. Druga wyprawa to przejście na Rozsypaniec. Był piękny, lipcowy dzień, leżałem pod skałkami Rozsypańca patrząc w dolinę, podziwiając Połoninę Bukowską, stożek Pliszki i gdzieś w oddali sinawy zarys Pikuja. Z doliny, po ukraińskiej stronie dochodziły odgłosy pracy leśnej, stukania, okrzyki, chyba nawet śpiew. Miałem poczucie wspaniałej harmonii z naturą i wielkiego spokoju wewnętrznego, obecności poza czasem.

Lądowanie na Księżycu

W roku 1969 zapisałem się na kurs przewodnicki. Kierownikiem kursu był „Kuba” Oleksiński. Przejście przewodnickie prowadzili Marek Orłowski i Staszek Misztal. Ale przejście bieszczadzkie poprzedziła grupa wędrowna z AKT przez Pieniny i Beskid Sądecki. W dniu 20. lipca byliśmy w bazie namiotowej ZSP w Krościenku i tam w wojskowym hangarze oglądaliśmy w telewizji historyczne lądowanie Amerykanów na Srebrnym Globie. Następnego dnia poszliśmy na Prehybę, gdzie 22. lipca wypadła 25. (!) rocznica Manifestu Lipcowego. Święto narodowe uczciliśmy jak na wolną brać studencką i turystyczną przystało. Odbyła się defilada, dziewczyny uplotły wianek z górskiego kwiecia i złożyły na krowim placku, a Zygmunt Nasalski wygłosił okolicznościowe przemówienie, zupełnie niepoprawne politycznie. Obecni na polanie turyści nagrodzili nas gromkimi brawami. Po zakończeniu naszej grupy wędrownej w Krynicy udaliśmy się z Martą Raczek w stronę Bieszczad. Zaskakujące było ostre podejście pod Lackową i pod Ostry Wierch. Przeszliśmy od Wysowej do Gorlic, a potem już dojazd do Zagórza. Miałem okazję poznać zachodnie partie Bieszczad. Przez Jasło, Okrąglik, Smerek, Połoniny i Wielką Rawkę doszliśmy do partii najwyższych. W kotle pod Tarnicą spotkaliśmy „Billa” Rokosza w letniej goprówce pod namiotami. Największe wrażenie pozostawił na mnie biwak pod Haliczem, niedaleko źródełka na przełęczy, w samym sercu gór. Dzisiaj taki biwak byłby nie do pomyślenia. Pomimo przejścia i zaliczenia kursu nie udało mi się podejść do egzaminu przewodnickiego. Jeszcze w ramach kursu prowadziłem trasę na Rajdzie Pierwszomajowym z zakończeniem w Komańczy razem z Gienkiem O. Był  rok 1970 czy 71 (?). W Komańczy kolega Włodek z kierownictwa rajdu oskarżył Gienka o koniokradztwo. Podobno miał w Woli Michowej porwać pasącego się konia i przyspieszyć sobie trasę. Na szczęście „sprawa się rypła”, do linczu nie doszło, Gienek zachował głowę a koń chyba dożył w spokoju swoich lat. Kilka razy prowadziłem na rajdzie własną grupę. Niezapomniana była trasa przez Otryt, Polanę, Rosolin, Moklik i Paniszczów. Ruiny cerkwi zagubionej w leśnej pustce wywarły przygnębiające wrażenie.

Zimowe wędrówki po połoninach

Odrębnym rozdziałem były zimowe wędrówki na nartach prowadzone przez Henia Lenarda. Henio, syn leśnika wychowany w lesie wędrował nieraz samotnie bez względu na pogodę i porę dnia czy nocy. Zazwyczaj bazowaliśmy w schronisku na Połoninie Wetlińskiej. Wyrypy narciarskie np. na Smerek czy Wielką Rawkę trwały po 10 czy 12 godzin. Wracaliśmy do schroniska ok. 22.00. Podstawową ewolucją przy zjeździe był ześlizg między bukami, a pod górę „tuptanie”. Na Połoninie po raz pierwszy miałem okazje zobaczyć widmo Brockenu. Doświadczyłem też dziwnego zawieszenia w przestrzeni niby w próżni, gdy wieczorem z prowiantem wspinałem się na Połoninę. Była mgła, padał snieg i trudno było rozeznać, gdzie kończy się ziemia a zaczyna niebo. Pewnej zimy, wskutek inwersji klimatycznej, zabrakło na Połoninie śniegu. Szuraliśmy nartami po zmrożonych, oszronionych trawach. Gospodarzem schroniska był Lutek Pińczuk. Wśród etatowych goprowców wyróżniali się – Zygfryd Wilk albo Wolf i niejaki Flak, a może Vlak, którego nazwiska ani imienia już nie pomnę. Goprowcy byli dzielni i popisowi. Zygfryd miał urodę filmowego amanta i podobno wielkie wzięcie u pań. Wojtek Belon poświęcił mu jedną ze swoich ballad. Flak o urodzie Pinokia był zwinny jak kot. popisywał się zjazdem z kalenicy schroniska z zeskokiem na zbocze połoniny. Gdy po dyżurze wracał do Ustrzyk Górnych musiał się odreagować w knajpie „Pod Żubrem”, nie wylewał za kołnierz i był skory do bitki, gdy ktoś wszedł mu w drogę. Goprowcy traktowali nas, zimowych wędrowców z partnerskim szacunkiem i była to chyba zasługa Henia. Podczas jednej z zim w Ustrzykach a potem na Połoninie miałem okazję poznać Wojtka Belona, wówczas jeszcze 20-letniego młokosa ale już pewnego własnej wartości i talentu. Podczas jednego z turnusów spotkaliśmy pod Tarnicą grupę narciarzy z Oświęcimia, średnia wieku 60+, kondycja do pozazdroszczenia.

Marek Bojdecki zaprzyjaźniony z myśliwymi i leśnikami udostępnił nam chatę pod Obnogą. Pierwszy raz dotarliśmy już późnym wieczorem. Rozpaliliśmy ogień w piecu, Marek przyrządził smakowitą owsiankę i otworzył okno aby ją nieco ostudzić.  Wtem za oknem wyskoczyła jakaś postać z głośnym krzykiem i cała zawartość menażki wypadła Markowi z rąk. To był Henio Lenard, który nie znał drogi do chaty. Wiedział, ze znajduje się pod Obnogą. Gdy już wspiął się powyżej Mucznego zaczął zataczać kręgi w lesie aż poczuł dym i w ten sposób odnalazł naszą chatę. Do chaty wędrowałem którejś zimy z Tomkiem Przeciechowskim i jego żoną Marylą. W Stuposianach już o zmroku złapaliśmy jakąś okazję, „Żuka”, który pomieścił nasze wielkie plecaki tarnowskie i narty. Gdy poprosiliśmy kierowcę aby zatrzymał się przed Mucznem, uśmiechnął się porozumiewawczo. Uznaliśmy, że wziął nas za przemytników. Droga do chaty po nocy była pełna emocji, bo towarzyszyło nam wilcze wycie. Ale żaden z leśnych drapieżników nie pokazał się osobiście.

Powroty w góry

Ostatnie spotkanie ze studenckim rajdowaniem, już pod egidą SKPB, miało miejsce w 1977 roku w Beskidzie Niskim. Nasz przyjaciel ks. Marcin Jankiewicz, przewodnik z SKPB namówił nas, grupę z Duszpasterstwa „Eklezjola” do udziału w rajdzie w Beskidzie Niskim. Projektowałem właśnie znaczek tego rajdu. Szliśmy trasą z Grybowa do Banicy. Zakończenie rajdu w Banicy miało być spotkaniem „młodzieży robotniczej” i studentów. To był jeszcze czas „późnego Gierka”, czas propagandy PRL i takie hasła czy akcje miały miejsce. Ognisko w Banicy zakończyło się niespodzianką. Już nam ciekła ślinka na tę baraninę, którą przybysze piekli na ognisku, gdy doszło do jakiegoś zamieszania. „Młodzież robotnicza” wrzuciła niedopieczonego barana na wywrotkę i odjechała. Rano Marcin Jankiewicz odprawił mszę świętą w ruinach czasowni. Chyba dla wszystkich było to poruszające przeżycie wśród pozostałości kaplicy, świadka historii, tradycji i kultury tych ziem.

Bieszczady odwiedziłem jeszcze kilka razy z rodziną ale już nigdy zimą. Ostatni raz w 2017 roku, gdy wybrałem się wraz z Ireną i Tadkiem Piersiakami na odpust w Łopience. Szliśmy z pielgrzymką z Górzanki przez Tyskową, czyli przez te same okolice gdzie poznałem Bieszczady po raz pierwszy. Odbudowana cerkiew w Łopience i kilkuset uczestników odpustu zrobiły imponujące wrażenie. Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze na Połoninę Wetlińską, ale w schronisku nie odnaleźliśmy klimatów naszej młodości.

 

Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji (Red.).