Relacja z 8. Rajdu Lubelszczyzna Nieznana
Zapraszamy do przeczytania relacji z 8. Rajdu Lubelszczyzna Nieznana. Autorem relacji jest pomysłodawca i przewodnik Rajdu – Janek Szajowski 🙂
17 listopada w sobotę po raz 8. wyruszył z Lublina Rajd Lubelszczyzna Nieznana SKPB Lublin i Koła Metodologicznego Historyków UMCS. Współpraca z uczelnią miała tym razem wymiar symboliczny, gdyż podążaliśmy tropem młodości Marii Curie-Skłodowskiej.
Frekwencja jak zwykle dopisała, choć na samym początku była niepewność… Bo listopad, bo może padać, bo zimno, bo płasko… Mimo to wszystkie 20 miejsc już na tydzień przed rajdem było zajęte. Sobotni poranek był zimny dosłownie, pierwszy tej jesieni dzień z prawdziwym mrozem. Do tego idealnie czyste niebo, będzie dobrze. Punktualnie o 07:00 wyjechaliśmy z Lublina, jeszcze nie w komplecie. Po drodze zebraliśmy jeszcze zmarzniętych ludzi z Końskowoli i Puław. Na trasie opowieści o cudach małych i dużych w okolicy ale w stylu „szkoda że Państwo tego nie widzą”. Cóż, z racji mrozu przez pierwszą godzinę przez szyby rajdobusu nie było nic widać.
Akurat o 8 przejechaliśmy Wisłę w Puławach, pięknym stalowym mostem i dojechaliśmy do chyba najmniej uczęszczanej turystycznie części naszego regionu. No może oprócz Janowca, ale jego zostawmy, on nie był naszym celem. W zasadzie cały czas towarzyszyła nam teraz jakaś granica: a to obecnych województw: mazowieckiego i lubelskiego, a to dawnych województw: sandomierskiego i lubelskiego, a to powiatów, a to dawnych plemion, ziem i innych.
Zaraz za rzeką jak na pogranicza przystało zabudowa się przerzedziła, coraz mniej nowych betonowo-murowanych „willi”, coraz więcej skromnych, drewnianych, dwuizbowych domków, posiadających jednak jakiś swoisty urok. Pola inne jak w lubelskim, jakby żyźniejsze, rozleglejsze i płaskie. Lasów praktycznie brak, tylko potężne wierzby pokazują wyraźnie gdzie kończy się jedna miedza, a zaczyna druga.
W takim klimacie dotarliśmy do pierwszego punktu trasy (jeszcze objazdowej) w Łęce nad Wisłą. Pośród szronu i w porannych promieniach słońca zaczęliśmy od poszukiwania reliktów kolejowego mostu pontonowego, budowanego tu dwukrotnie przez wojska układu warszawskiego podczas ćwiczeń na wypadek III Wojny Światowej. Dziwnie ogląda się takie relikty wielkiej światowej polityki w tak zapomnianym i spokojnym miejscu.
Dalej prowincjonalność zaczynała dominować jeszcze bardziej. Nawet droga już była prowincjonalna, nasz kierowca nie przekraczał chwilami 30, żeby czegoś nie oberwać. Tak dotarliśmy do Gniewoszowa-Granicy, cudacznego nieco dawnego dwu-miasta, będącego efektem historycznych niesnasek pewnych szlachciców. Jeszcze 100 lat temu oba, dziś już połączone miasteczka były zamieszkałe głównie przez Żydów, których historię zamknęła tragicznie ostatnia wojna na naszych ziemiach. Zostały po nich małe domki przy obu rynkach, przebudowana na remizę strażacką synagoga, i dwa kirkuty, jeden zupełnie zapomniany i drugi, fragmentarycznie zachowany.
W Gniewoszowie, niezależnie od pory roku ma się wrażenie że od wojny czas tu się zatrzymał. Jest tu dziś co prawda bankomat i nawet jeden sklep a’la supermarket ale wszystko inne pozostało jakieś senne, spokoje, pokryte patyną. Pojawił się też obowiązkowo Pan spod monopolowego, który stwierdził, że zamiast łazić bez sensu moglibyśmy mu pokrzywy skosić przed chałupą. Ot, małomiasteczkowość pełną gębą.
Później przez podmokłe łąki pojechaliśmy do Opactwa koło Sieciechowa, zobaczyć relikty jednego z najstarszych klasztorów w Polsce. Benedyktyni, pojawili się tutaj niemal tak dawno, jak w podkrakowskim Tyńcu, więc sama metryka tego miejsca robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza mając świadomość jak bardzo upadłe jest to miejsce dzisiaj.
W Opactwie jest fantastyczny ksiądz. Sam jeden i 1000 parafian, ze wsi, przy której, żeby mieć jakieś rozeznanie, nawet współczesny Gniewoszów uchodzić może za metropolię. Z tym obrazem koliduje obraz potężnego barokowego kościoła wraz z wielkimi ruinami dawnego opactwa. Opactwa, gdzie być może zarządzano sprawami Państwa Pierwszych Piastów około 900 lat temu, przez sprytnego i przedsiębiorczego palatyna Sieciecha… Ale porzućmy historię. To miejsce trzeba po prostu zobaczyć. Ze względu na: historię, architekturę, sztukę, położenie, klimat i nawet wygadanego proboszcza, który ma coś w sobie po prostu z „równego chłopa”.
Po opactwie przyszła kolej na kilkunastominutową podróż po wąskich gościńcach do prastarej wsi Gródek koło Policznej. Kolejna biała plama na turystycznej mapie. A szkoda, na wzgórzu pośród równiny znajduje się tutaj masywny kościół z XVI wieku, fundacji rodu Kochanowskich. Jego bryła zdradza jego obronne przeznaczenie w minionych wiekach. Nie wchodzimy do środka, już wzywa nas szlak.
Pod kościołem łapiemy szlak niebieski długodystansowy. Zaczyna się w Janowcu nad Wisłą, a kończy? Gdzieś pod Magnuszewem. Kawał świata, po którym już tylko wariaci chorzy na wyobraźnię chodzą jeszcze na piechotę. Co trzeźwiejsi jadą jeszcze rowerem. Na początek żwawo, jedni szybciej, pozostali jeszcze muszą się rozgrzać. Po kilometrze kolejna atrakcja. Pośrodku szczerego pola, relikty grodziska ze w 100% zachowaną fosą. Aż trudno uwierzyć że od tylu wieków nikt go nie zaorał. Pierwsza przerwa, ktoś się przebiera, ktoś je, ktoś wyciąga nalewkę. Za grodziskiej jeden z niewielu lasów na trasie. Dziwnie idzie się przez okolicę gdzie przez cały dzień prawie nie ma odrobiny drzew.
Później równie ładne, ale niestety pojawia się asfalt. W ten sposób dociera się do Czarnolasu, do muzeum Jana Kochanowskiego. Tu dłuższa przerwa. Podobnym zainteresowaniem co historia mistrza cieszy się spożywczak i automat z kawą! Mimo to trzeba stwierdzić, że niebrzydkie były dawne „Janowe Włości”.
Z Czarnolasu szliśmy dolinką rzeczki Zwolanki. Zdecydowanie nasza trasa wkroczyła na najpiękniejsze z zaplanowanych odcinków. Przy przekraczaniu owej rzeczki, niespodzianka. Tablica pamięci pobytu tutaj Marii Curie-Skłodowskiej. Tutaj. Pośród bagien i wyschniętego stawu, gdzie dziś stoją dwa piękne acz opuszczone domy. Jak się okazuje teren ten należał do jej wuja i ojca, a mała Maryśka przyjeżdżała tu z rodzeństwem na wakacje, odkrywając jeszcze do tego swoje literackie talenty. Od dawnego młyna „Na Grzywaczu” szliśmy przez potężną górę. Całe 5 minut podejścia. Rozważane było zawołanie w to miejsce kierowcy, bo obawialiśmy się że nie podołamy… We wsi osobliwość, rozkład jazdy PKSu z 2004 roku, jeszcze ręcznie wypisywany na słupku.
Od Czarnolasu pojawiały się też pytania o ognisko, ale jak tu zapalić w polu? Dopiero za Zwolą pojawił się z dawna wyczekiwany las o intrygującej historycznej nazwie – Serwituty. W przeszłości było to miejsce, las lub łąka, z której chłop mógł za zgodą pana skorzystać. Jako rajdowcze postanowiliśmy skorzystać z tego prastarego prawa i zapalić porozrzynane wokół gałęzie.
Przy ogniu zaczął dopadać nas wieczór. Światło tego dnia było niesamowite. W ostatnich promieniach słońca dotarliśmy do dawnej wsi kolonistów niemieckich – Polesia, będącego zarazem najbardziej wysunięta na zachód wsią całej Lubelszczyzny. Pod dawnym zborem ewangelickim już czekał na nas rajdobus. Potem tylko obiad w Puławach i z powrotem do Lublina. Ciekawe gdzie wiosną na 9. rajdzie nas poniesie? 🙂