Grażyna Wnuk (Prezes): 500 481 405
Paweł Goleman (Zawadka): 607 062 886
kontakt.skpb.lublin@gmail.com

Wspomnienia Pawła Sygowskiego

Wspomnienia Pawła Sygowskiego

Paweł Sygowski

Mój kurs przewodnicki (1970/1971)

W Bieszczadach byłem po raz pierwszy w 1968 r. – na wycieczce klasowej z LO im. Adama Jerzego Czartoryskiego w Puławach. Kiedy zjeżdżało się z Ostrego w stronę Lutowisk widać było na tle Otrytu stanicę chreptiowską – dekorację pozostałą po filmie „Pan Wołodyjowski”. Prezentowała się znakomicie. Pomysł, żeby przystosować stanicę do potrzeb turystyki upadł, z tego powodu, że, jak głosiły opowieści, większość budynków miała tylko dwie ściany, a także dla tego, że podobno Film Polski nie zapłacił Lasom Państwowym za drewno użyte do budowy stanicy i Lasy, żeby cokolwiek odzyskać – odzyskały budulec. W 1969 i 1970 r. już sam prowadziłem moich dwóch kolegów szlakiem bieszczadzkich cerkwi.

W październiku 1970 r. rozpocząłem studia na kierunku historia sztuki w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Niedługo po rozpoczęciu studiów (październik 1970 r.) zobaczyłem w Chatce Żaka plakat zapraszający na prelekcję Przemka Pilicha (SKPB Warszawa) o cerkwiach bieszczadzkich. Spotkanie odbyło się na ul. Narutowicza 30. Tam, w kamienicy, mieściła się m.in. siedziba „Almaturu” – firmy, która zajmowała się turystyką studencką w szerokim kontekście jej wielodyscyplinowości. Na drugim piętrze znajdowały się biura „Almaturu” i sala klubowa, gdzie spotykały się różne kluby turystyczne – w środy te od turystyki pieszej (w tym górskiej). Tam też Przemek Pilich miał wykład, a jego publikę stanowili aktualni oraz wcześniejsi kursanci dotychczasowych szkoleń przewodnickich. Z obecnych pamiętam Billa Rokosza, który alarmował wtedy, że rozpada się cerkiew w Trójcy i pytał się Przemka jak można by ją uratować (to niestety nie udało się). Wówczas też dowiedziałem się od Kuby Oleksińskiego że wkrótce rusza nowy kurs na studenckiego przewodnika beskidzkiego, na który się zapisałem. Wcześniej, na jednym ze środowych spotkań, na które zacząłem regularnie uczęszczać, Gienek Osuch opowiadał mi o tym, że w czasie jego przejścia kursowego w Beskidzie Niskim w 1969 r. na oczach kursantów przewróciła się jedna z dwóch cerkwi w Czarnem – ta nowsza, prawosławna. Cerkiew ta, o tradycyjnych łemkowskich formach, została wybudowana w okresie międzywojennym, na zachód od starej, unickiej cerkwi i cmentarza wojennego. Świątynia ta miała konstrukcję słupowo-ramową i wybudowana została przez mieszkańców wsi, którzy wówczas w większości przeszli z grekokatolicyzmu na prawosławie. Jeszcze w końcu latach 70. XX w. leżał w jej miejscu hełm kopuły dzwonnicy.

Już wówczas tradycyjnymi elementami szkolenia były wykłady (od jesieni do wiosny), trasa szkoleniowa na organizowanym przez studenckie środowisko lubelskie 1-majowym rajdzie bieszczadzkim i przejście przewodnickie w lecie po potencjalnym terenie uprawnień. Z Kubą Oleksińskim umówiłem się, że do trasy szkoleniowej w czasie Rajdu Bieszczady w 1971 r. dołączę tego dnia kiedy trasa będzie nocować na Połoninie Wetlińskiej. Problem polegał na tym, że na ówczesnych mapach Bieszczadów „Chatka Puchatka” egzystowała jako schronisko tylko „czynne latem”, i nikt nie potrafił mi powiedzieć czy faktycznie tak jest i czy trasa szkoleniowa będzie mogła tam w kwietniu nocować. Po podróży pociągiem „Solina” do Zagórza, PKS-em do Wetliny i po przemarszu do Berehów Górnych (tu nocleg) skoro świt wyruszyłem w śnieżycy i mgle na Połoninę. Byłem niezmiernie szczęśliwy, kiedy w tej mgle zamajaczyła mi „Chatka”, a jeszcze bardziej szczęśliwy, że kiedy zacząłem dobijać się do okna i zamajaczyła mi jakaś postać, pokazująca żeby podejść do drzwi. Otworzył mi facet o dosyć podejrzanym wyglądzie – nieogolony, w „oprychówce”, kalesonach, długim swetrze, z wielkim nożem za pasem – poczułem się niepewnie. Okazało się, że to znany w lubelskim środowisku turystycznym Lechu Ruebenbauer (chyba prowadził którąś z tras), a trasa szkoleniowa jest w schronisku. Tego dnia Kuba zdecydował, że po śnieżycy, która ich zmogła poprzedniego dnia na Caryńskiej, rezygnują z przejścia Połoniną Wetlińską i schodzą na dół i stamtąd do Kalnicy. Ja zaś, niesyty wrażeń, postanowiłem jednak z Pawłem Dobrowolskim przejść zaplanowany odcinek. Przeszliśmy Połoninę w śnieżycy. Na szczycie Smereka ktoś na reperze zostawił dla nas jabłko – to nasze drugie śniadanie. Ze Smereka zeszliśmy do Jaworca (wówczas jeszcze nie było tam schroniska). Tu okazało się, że nie ma kładki na Wetlince – porwała ją wezbrana woda. Próba przejścia przez rzekę w bród nie powiodła się z powodu bardzo silnego nurtu. Postanowiliśmy pójść na wysokość Kalnicy prawym brzegiem rzeki, zarośniętym drzewami i krzakami, i dopiero tam w miejscu brodu próbować przejść ponownie. Pawłowi Dobrowolskiemu to się udało, mnie nie – przewróciłem się w wodzie. Paweł poszedł po pomoc, a ja stałem przemoczony i robiło mi się coraz zimniej. W końcu postanowiłem że jednak spróbuję przejść sam. Z dzisiejszej perspektywy czasowej uważam, że było to jedno z bardziej niebezpiecznych moich przeżyć w górach, kiedy już po ciemku, potwornie zmęczony, przechodziłem po pachy w bardzo zimnej rzece i w jej silnym nurcie próbowałem nie stracić gruntu pod nogami i nie potknąć się. Po wyjściu z rzeki było jakoś wyjątkowo ciężko, bo namokło mi ubranie, plecak, a w podgumowanej pelerynie w kieszeniach były balony z wodą. Całe szczęcie nocowaliśmy w Kalnicy w prywatnym domu, w kuchni, w której piec był rozpalony do czerwoności. Na drugi dzień czułem się tak jak gdyby nic się wczoraj nie działo.

Rano uzupełnialiśmy zakupy w lokalnym pawilonie spożywczym. Jeden z lokalsów z grupy pijących piwo przed sklepem zobaczył u Kuby państwową blachę przewodnicką i zaczął go egzaminować ze znajomości terenu – zapytał gdzie tu są żmije, a Kuba wskazał ogólnie ręką w góry i powiedział że tam gdzie te kamienie. To zrobiło na pytającym takie wrażenie, że zaprosił Kubę na piwo do swoich pijących kumpli i obiecał, że zaniesie go do nich na barana przez błoto około sklepowe. Kuba nie wiedzieć czemu nie skorzystał z takiej okazji! Tego dnia przez Jasło, Hyrlatą i Matragonę (wieża triangulacyjna) dotarliśmy do Balnicy. Stały tam wówczas jeszcze murowane ściany dzwonnicy cerkwi (bez kopuły), a niedaleko także kaplica nad źródełkiem (odnowiona w ostatnich latach). W Balnicy grupa się podzieliła – część poszła wcześniej na nocleg do Maniowa, a Kuba i kilka bardziej romantycznie usposobionych osób (w tym ja) zostało nad potokiem, żeby zgodnie z jego sugestią podelektować się kisielem – mimo, że słońce skłaniało się już powoli ku zachodowi. Klimat tego „biesiadowania”, urok miejsca nad potokiem i zaróżowiona zachodnia strona nieba, szum palników gotujących wodę w miskach kocherowych i pogwarki przy kisielu pozostały mi w pamięci do dziś, szczególnie, że potem przegrałem w marynarza i musiałem w lodowatym potoku szorować miski po kisielu. Następnego dnia trasa ruszyła do Komańczy przez Wołosań i Chryszczatą, a ja ze Stachem Gontkiem postanowiliśmy zrobić trasę cerkiewkową. Poszliśmy drogą gruntową przez Wolę Michową – wtedy nie było jeszcze szosy – zrobiono ją dopiero kilka lat później. Z przejścia przez Wolę Michową pamiętam ciągnący się przez jakieś półtora kilometra rytm stojących szczytem do drogi opuszczonych chałup, już bez drzwi i okien. W Smolniku zrobiliśmy pod cerkwią drugie śniadanie; w Osławicy okazało się, że nie ma zaznaczonej na mapie cerkwi. Stachu postanowił już ruszyć torami w kierunku Komańczy, a ja do cerkwi w Radoszycach. Według artykułu w czasopiśmie „Światowid” w cerkwi w Radoszycach miała być w środku ciekawa polichromia, ale na miejscu okazało się, że cerkiew jest zamknięta. Zapytałem przechodzącego chłopaka o możliwość wejścia do świątyni. Chłopak nie odpowiedział tylko gdzieś pobiegł. Kiedy chodziłem dookoła cerkwi robiąc fotki pojawiła się grupa kilku mężczyzn z drągami i zostałem zaaresztowany. Sprowadzono mnie do wsi i w jakiejś chałupie zamknięto w pokoju na klucz. Żeby mi się nie nudziło przyniesiono magnetofon z nagranymi przez gospodarzy śpiewami patriotycznymi, nagranymi przy okazji porannej libacji z okazji świętowania 1 maja (które to święto było właśnie tego dnia). Od czasu do czasu uchylały się drzwi, zaglądały jakieś kobiety patrzyły na mnie z politowaniem i mówiły – „Taki młody”. Po kilku godzinach aresztu pojawił się masywny kapitan WOP z Komańczy z wszedł z tekstem:

– No to cię mamy – zbieraj się – jedziemy.

W czasie jazdy gazikiem tłumaczyłem się, że to jakieś nieporozumienie. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Radoszyc, kiedy kapitan zobaczył idącą trasę rajdową. Kazał kierowcy zatrzymać się, wysiadł i zaczął opieprzać uczestników trasy, a ci w wymianie opinii nie pozostali mu dłużni. Trasę prowadził Bogdan Wach. Zobaczyłem Piotra Doroszewskiego, Marka Kubanka, Tadzia Karłowicza i Andrzeja Wasilewskiego, czyli znajomych z Koła PTTK KUL – Bogdan prowadził trasę kulowską. Potwierdzili, że jestem z tej uczelni i zostałem wypuszczony. Z drugiej strony może nie ma co się dziwić kapitanowi, że był podenerwowany, bo podobno jedna trasa pomyliła strony świata i zamiast do Komańczy doszła do miejscowości Medzilaborce na terenie Czechosłowacji. Może też nie ma co dziwić się mieszkańcom wsi, że urządzili obławę na mnie, gdyż mój ówczesny strój to ciemna peleryna prawie do kostek i podniszczony cylinder. W Komańczy ogniska końcowego nie było z powodu deszczu. Zakończenie odbyło się w budynku skupu bydła, który wewnątrz podzielony był na 6 czy 8 boksów, tak że każda trasa miała boks dla siebie. Odbyły się liczne konkursy. W konkursie na piosenkę przyznano dwie pierwsze nagrody – trasie z Opola za „Dom na prerii” i trasie z KUL-u za piosenkę „Beskid swoim pięknem nas urzeka”. W Trasie szkoleniowej udział wzięli m.in.: Teresa Ćwiklińska, Anka Dygdała, Alicja Górka, Basia Robak, Ryszard Gębal (Plusiek), Janusz Zipser, Stachu Gondek, Paweł Dobrowolski oraz niejacy „Niemen” i „Yogi”.

W roku 2000, na przełomie kwietnia i maja, wybrałem się do Komańczy w celu połażenia po jej okolicach. Przy tej okazji postanowiłem wybrać się, po raz pierwszy od wielu lat, do Radoszyc. Za Komańczą złapałem okazję. Kierowca powiedział, że właśnie jedzie do Radoszyc, no to opowiedziałem mój przygodę z 1971 r. Okazało się, że kierowcą był ksiądz, który jechał tam odprawić mszę św. Ksiądz pochwalił czujność mieszkańców i zaprosił mnie na mszę oraz do obejrzenia świątyni z jej polichromią. Oczywiście skorzystałem z tego zaproszenia i dopiero wtedy miałem okazję zerknięcia na wspomnianą polichromię.

Wakacyjne przejście przewodnickie w sierpniu 1971 r. prowadził Stachu Misztal, ze wsparciem Marka Orłowskiego, Włodka Matysika i Adama Sklepowicza. Wkrótce dojechał Kuba Oleksiński, ale po kilku dniach razem ze Sklepowiczem i jego dziewczyną opuścili przejście, bo jechali na obóz do Rumunii. Zaczynaliśmy od 1) Krynicy (dojazd pociągiem nocnym z Lublina, z przesiadką w Tarnowie), przez Mochnczkę (nocleg); 2) przez Lackową (wieża triangulacyjna) do Wysowej; 3) tu spacer po zdrojach i podjazd do Szymbarku i Ropy powrót PKS-em 4) przez Kozie Żebro, Rotundę (wieża triangulacyjna koło cmentarza z I wojny światowej), do Zdyni i PKS-em na Przełęcz Małastowską – tu nocleg na polu biwakowym koło cmentarza; 4) wypad na Magurę Małastowską (wieża triangulacyjna), do Owczar (Rychwałd) i Sękowej – powrót na przełęcz PKS-em; 5) przez Dziamerę 757, Bartne (spotkanie z państwem Madzikami), Kornuty 837, do Folusza (Diabli Kamień); 6) przez Świerzową 803, Kolanin 707 (burza), Krempną – tu dołączył Kazan (z nim „Mrówa” i Lidka) do Ostrysznego. Kazan był świeżo po giełdzie piosenki turystycznej w Szklarskiej Porębie (w bazie „Pod ponurą małpą”); 7) w Ostrysznem dzień odpoczynkowy – tylko z wypadem na Suchanię (hełmy, ładownice i inne pozostałości „Operacji Dukielskiej”), a w nocy manewry na Kamień 712 (wieża triangulacyjna); 8) z Polan PKS-em do Dukli (zwiedzanie) i przejazd do Stasiań w przełomie Jasiołki (smotrawy) – do grupy dołączyła Ania Biedacha, a ubyła Joasia jakaś; 9) wypad do Zyndranowej (zagroda łemkowska u p. Gocza), a po południu manewry na lekko na Piotrusia i Cergową (wieża triangulacyjna) i (do Dukli na piwo); 10) manewry indywidualne, już w pełnym rynsztunku – z plecakami, na Jawornik 761 – zaskoczyła nas i zintegrowała intensywna burza, tak, że zamiast w Wernejówce, spora część niedobitków znalazła się w Jaśliskach. Nocowaliśmy w stodole plebańskiej; 11) w Jaśliskach rano w czasie zwiedzania kościoła starsza kobieta zapytała skąd jesteśmy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że z Lublina, to jej twarz się rozjaśniła uśmiechem i powiedziała – „A wiem – to taka duża wieś pod Warszawą”. Skąd ona to wiedziała ? Po południu zintegrowaliśmy się z kierownictwem przejścia w Wernejówce. W oczekiwaniu na resztę kursantów, szef i jego dziewczyna biegali po kwiecistych łąkach trzymając się za ręce. Nasz biwak w Wernejówce był atrakcją dla okolicznych więźniów „krótkodystansowców” – przynieśli nam słoik leśnego miodu, a w zamian poprosili o paczkę herbaty; 12) z Moszczańca już całym przejściem przemieściliśmy się PKS-em przez Komańczę do Turzańska i dalej pieszo Kamionki; 13) trzyosobowe grupy manewrujące miały dotrzeć do Zawoju w okolicy Sinych Wirów. Później okazało się, że większość manewrujących po dojściu do Baligrodu wsiadła w PKS i pojechała do Kalnicy i stąd w okolice Zawoju podeszła doliną Wetlinki. Nasza manewrowa trójka (ja, Ania Biedacha i Władek Kruk) jako jedyni przeszliśmy cała trasę – z Baligrodu przez Stężnicę, przełęcz Hyrczę (kapliczka jeszcze stała) i Łopienkę (ruiny cerkwi) dotarliśmy wieczorem na teren po wsi Zawój. Przekonały nas o tym resztki zrębów chałup, studnie i zdziczałe drzewa owocowe. Mimo przeczesywań nadrzecznych łąk i gąszczy oraz nawoływań nie udało nam się namierzyć biwaku grupy zasadniczej. Zrobiło się ciemno więc rozbiliśmy tuż nad Wetlinką namiot i nasłuchiwaliśmy czy może ktoś idzie. W nocy co jakiś czas wydawało się nam, że przechodzą niedaleko namiotu jacyś rozmawiający ludzie, albo przejeżdżają koło nas wozy ciągnione przez konie, stukające kopytami, a wozy turkoczące kołami po kamieniach, skrzypiące, i poszczekują biegnące obok nich psy. Ale kiedy wyskakiwaliśmy z namiotu było ciemno i cicho; 14) nie spotkaliśmy się z resztą przejścia ani w kolejnym umówionym miejscu biwakowym przy „Chatce Puchatka”; 15) ani kolejnego dnia w bazie studenckiej w Ustrzykach Górnych; 16) wróciliśmy do Lublina.

Dla statystyki warto odnotować uczestników kursu 1970-1971: Poza wymienionymi już wyżej osobami byli to: Teresa Ćwiklińska, Anka Dygdała, Mikołaj Zińczuk, Andrzej Paszczyński, Ryszard Gębal (Plusiek), Kazimierz Borys, Mietek Czajka, Basia Robak, Janusz Zipser, Harczowa (być może to Marysia Czekierda) i w/w Joasia, która już później, jak i kilka innych osób z kursu, nigdy nie pojawiła się w kręgach zbliżonych do SKPB w Lublinie.

Egzamin przewodnicki w październiku odbywał się w pomieszczeniach Almaturu na Narutowicza 30. Trzeba było zaliczyć przedmioty wymienione na arkuszu listy egzaminacyjnej. Poszczególne tematy zdawało się u różnych osób jednego dnia. Daty i okoliczności wręczenia blach okrągłych – właściwie to były podkładki pod znaczek klubowy AKT (Akademicki Klub Turystyczny). Dowcip polegał na tym, że ja nie dostąpiłem zaszczytu posiadania znaczka, więc początkowo (Bieszczady Wiosną 1972) nosiłem blachę na sznurku.

Uzupełnieniem kursu była jesienna wycieczka autokarowa po ternie uprawnień (Jarosław – Rzeszów – Sanok – Iwonicz – Krosno – Biecz). W Krośnie w kaplicy Oświęcimów jeden z kursantów wskazał na gołębicę – symbol Ducha Świętego w sklepieniu latarni kopuły i oznajmił, że to jest biały gołąbek pokoju.

Razem, po naszym kursie i kursach poprzednich, było już tylu przewodników, że na początku grudnia formalnie powstało lubelskie Koło SKPB, z prezesem Adamem Sklepowiczem i jego zastępcą Markiem Okoniem, który pojawił się w Lublinie na jesieni, jako student historii na KUL. Do składu zarządu dokooptowany zostałem ja na stanowisko sekretarza, ale praktycznie działali głównie tylko Adam z Markiem, a ja bywałem rzadko zapraszany na ich narady i delegowany na narady przedstawicieli wszystkich kół.