Grażyna Wnuk (Prezes): 500 481 405
Paweł Goleman (Zawadka): 607 062 886

Iran (2013)

Iran (2013)

Poniżej znajdziecie pierwszą część relacji z wyjazdu do Iranu, której autorem jest Golek. Całość relacji można przeczytać na osobistym blogu Golka – linki do poszczególnych części znajdziecie na dole strony.

Kaszan. Iran w odcinkach cz. I

Wiele lat zbierałem się do Iranu. Dwa lata temu podróżując po tureckim Kurdystanie tęsknie patrzyłem na tablice kierujące na Tabriz. W końcu się udało. Przylecieliśmy w czwórkę: Justyna, Edyta, Marcin i ja. Pegasusem z Lwowa z międzylądowaniem w Stambule. Lądujemy około 3 w nocy. Godzinę zajmuje nam uzyskanie wizy ( 50Euro ). Kolejną godzinę odprawa paszportowa. Bierzemy taksówkę, która dowozi nas do kursowego autobusu jadącego z Teheranu do Kaszan. Autobus jest klasy VIP. Mniej foteli w rzędzie i mniej rzędów. Można jechać niemalże na leżąco i oczywiście spać. Przed nami około 200 kilometrów. Cena zacna, całe 6 zł. Można się załamać, jak się to porówna do standardu i ceny polskiego PKS. W międzyczasie jeszcze poczęstunek: soczek i ciastka. A my odsypiamy.

 

 

Zamysł był taki, by pominąć na początek Teheran i ruszyć od razu na południe. Stąd wybór nieodległego i ciekawego miasta Kaszan. Hotel, z uwagi na wymagania wizowe, mieliśmy wstępnie zarezerwowany. Khane Eshan Hotel. Położony w starym, tradycyjnym domu z rewelacyjnym dziedzińcem. 12$ za osobę ze śniadaniem. Dziś nasz plan jest prosty. Spać. Temperatura w cieniu przynajmniej 35 stopni. A październik za pasem. Śpimy, nad nami kołysały się dojrzewające granaty 😉

 

 

W po kilku godzinach ciekawość bierze górę nad zmęczeniem. Idziemy na bazar, do którego mamy kilka minut spacerkiem. Pierwze zdziwienie. Pusto. Cisza. No tak. Dziś piątek, dzień swięty. Do tego czas sjesty. Nikt, kto nie musi, nie rusza się o tej porze.
 
 
W Iranie bazary właśnie tak wyglądają. Długie zadaszone, wąskie uliczki, dające schronienie przed warunkami zewnętrznymi, czyli głównie bezlitosnym słońcem.
 

 

Zatem wracamy, dołączając do reszty sjestowiczów. Bliżej wieczora ruszamy znów. Tym razem już jakby gwarniej.

 

 

Nie sposób nie zachwycać się miejscową architekturą.

 

 

Na bazarze otwarte tylko stoiska z artykułami pierwszej potrzeby. Czyli chociażby dywan.

 

 
Albo chusta. Niezbędny element stroju każdej Kaszanki. Można wybierać wedle gustu. Pod warunkiem, że będzie to kolor czarny, bo tylko taki kolor obowiązuje w tym mieście. 

 

 
Panowie mogą się skupić na innych elementach garderoby.

 

 
A skoro chust nie noszą, muszą zadbać o piękną fryzurę.

 

 

My zaś musimy szybko nauczyć się miejscowych cyfr. Wbrew pozorom nie jest to takie trudne, a przydatne bardzo.

 

 

 

Długo szukamy jakieś miejscowych knajpy. Nie ma i nie ma. W końcu jest. Prawie jak na dworcu w Lublinie. Kebab w bułce. Albo pizza. O rety. No nic. Liczymy, że dalej będzie już lepiej. Kończymy wizytę w bazarze.

 

 

Idziemy spać. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie w naszym hotelu.

 

 

Do południa zajęła nam wycieczka w Abyaneh, ale to w kolejnej opowieści będzie. Wracamy na godzinę dwunastą. Upał straszny, ale chcemy jeszcze zobaczyć miasto. Zaczynamy od meczetu i medresy Agha Bozorg.

 

 

Ciekawy, dość surowy w wyglądzie. A od zaplecza – najprawdziwsze boisko do siatkówki.

 

 

No tak, to przedszkole.

 

 

 

Piękne, prawda? Lucky Luck w Iranie.

 

 
Kaszan słynie ze swoich zabytkowych domów. Obowiązkowo w centralnym punkcie dziedziniec, wokół pokoje mieszkalne, gościnne. Przykładem jest nasz hotel. Te największe i najbardziej oszałamiające budowali kupcy z branży dywanów. Kilka z nich jest obecnie udostępnione jako muzea. Odwiedzamy jeden z nich – Khan-e Tabatabei. Zbudowany przez Saida Jafar Tabatabei w 1880 roku. 4730m2, 40 pokoi i 4 dziedzińce. Się kiedyś budowało i mieszkało.
 

 

Jedna z głównych sal – znaczy się zapewne salon.

 

 

Zadzieramy wysoko głowy by podziwiać sufit zdobiony zjawiskową sztukaterią i szkłem.

 

 

 Trochę tych pokoi jest.

 

 

Obok domu oczywiście meczet.

 

 

Wróciliśmy do hotelu, zabieramy plecaki, taksówka za całe 4zł i po 10 minutach jesteśmy na dworcu. Przed 16 siedzimy już w kolejnym VIPbusie. Tym razem 250 kilometrów, stąd jest drożej, bo 8 zł. Ruszamy, a ja z tej okazji wznoszę toast takim oto ciekawie wyglądającym napojem. 
 
 
 
Pozostałe części relacji znajdziecie na blogu Golka: