Grażyna Wnuk (Prezes): 500 481 405
Paweł Goleman (Zawadka): 607 062 886
kontakt.skpb.lublin@gmail.com

Grossvenediger i Grossglockner (2008)

Grossvenediger i Grossglockner (2008)

Autor: Jerzy Wnuk

Na Gossvenedigera można wejść trekkingowo z trzech kierunków: od strony północnej, wschodniej i południowej. Na podstawie uzyskanych informacji wybraliśmy wariant od południa. Chcieliśmy dojechać do miejscowości Hinterblichl na wys. 1300 m n.p.m. i albo tam już szukać noclegu (w zależności od czasu przejazdu), albo podejść wąską drogą do schroniska Johannishütte na wys. 2121 m n.p.m. Jest to najczęściej wybierana trasa wejścia na szczyt. Na drugi dzień planowaliśmy dojść do schroniska Defregger Haus na wys. 2963 m n.p.m. przy obrzeżach lodowca i trzeciego dnia wejść na szczyt Grossvenedigera 3662 m n.p.m. oraz powrócić do schroniska lub może nawet na dół do samochodu.

Ale kilka dni przed wyjazdem, podczas załatwiania formalności związanych z zapisaniem się do organizacji „Alpenverein” (-50% zniżki w schroniskach i ubezpieczenie), okazało się, że schronisko Defregger Haus będzie czynne dopiero od lipca. Niby tylko kilka dni nas dzieliło,
ale musieliśmy zmienić plany, bo już wszystkie inne terminy (urlopy, transport) były ustalone. Zatem zdecydowaliśmy się wchodzić od strony wschodniej, gdyż w tamtej okolicy schroniska były już czynne. Zyskiwaliśmy ponad 200 m różnicy poziomów w stosunku do poprzedniego wariantu, a to sporo znaczy. Lecz teraz mamy po drodze tylko jedno schronisko a nie dwa! Na parkingu przecież zostawiamy samochód i dalej z całym osobistym „majątkiem” idziemy w górę.

Nie zwlekając więc wyruszyliśmy w drogę, ale okazało się, że właśnie przyjeżdżał „Taxi-verkehr” – taki stylizowany wagonik ciągniony przez traktor. Coś podobnego jeździło w naszych Górach Świętokrzyskich. Obsługiwał go pewien starszy pan, na oko blisko 70-tki, ale bardzo sympatyczny. Pomógł nam (w sensie merytorycznym) upakować nasze bagaże w specjalnym „bagażniku”, znajdującym się na tyle wagonika. Za cztery euro od osoby „Taxi-verkehr” zawiózł nas pięć km w głąb doliny. Nie jechał zbyt szybko, gdyż droga była wąska, ale to miało też swoją zaletę, bo przynajmniej był wtedy czas pooglądać widoki. Pomimo, że ten nasz „tramwaj” wolno jechał, to zaoszczędziliśmy dzięki niemu z godzinę czasu podejścia i nie traciliśmy sił, a przed nami jeszcze było blisko 1100 m różnicy poziomów do wejścia! Mieliśmy dojść do schroniska Neue Prager Hütte na wys. 2782 m n.p.m. Dosyć ambitne to założenie po osiemnastogodzinnej i całonocnej podróży w samochodzie, ale niżej położonego schroniska po drodze nie było. Zatem nałożyliśmy plecaki i już bez żadnej nadziei na jakieś podwiezienie ruszyliśmy w góry.

Trasa wiodła na początku dnem alpejskiej, malowniczej doliny Teraz zrobiło się bardziej stromo i pojawiły się pierwsze połacie śniegu, jednak wspinaczki tutaj nie było, jak również nie używaliśmy śniegowego sprzętu. I tak po mniej więcej sześciu godzinach od wyjścia z Venedigerhaus i pokonaniu ok. 1100 m różnicy poziomów dotarliśmy jeszcze za dnia do schroniska Neue Prager Hütte na wysokości 2782 m n.p.m., prawie trzysta metrów wyżej, niż nasze Rysy w Tatrach.

Schronisko Neue Prager Hütte jest to schronisko wybudowane w 1904 r. i zarządzane przez towarzystwo górskie „Alpenverein”. Sama bryła budynku wygląda mało ciekawie, a właściwie to całkiem nieciekawie. Wykonany z kamienia w pruskim, twardym stylu kanciasty budynek przypomina raczej jakiś bunkier. Dziesięć lat wcześniej przeprowadzono wewnątrz remont kapitalny, wyposażając schronisko w najnowocześniejsze rozwiązania i materiały wówczas dostępne. Wymieniono wszystkie stare instalacje, okna, uzupełniono izolację oraz zamontowano panelowe fotoogniwa, dostarczające energii elektrycznej. Schronisko posiada też dostęp do Internetu. Pełny „full-wypas”! A ceny, nawet jak na naszą kieszeń, całkiem przystępne: 24 euro za nocleg. Po uwzględnieniu jeszcze 50% zniżki z racji przynależności do „Alpenverein”, ceny okazały się porównywalne z tymi w polskich schroniskach. Trochę „z duszą na ramieniu” wchodziliśmy do środka, gdyż do końca nie byliśmy pewni, czy dotarł tutaj nasz mail
z rezerwacją, który przed wyjazdem wysłała Zosia, lecz nie otrzymała żadnego potwierdzenia. Na szczęście wszystko się udało, mail dotarł, chociaż to było „aż tak wysoko” i czekały dla nas zarezerwowane miejsca w ciepłym pokoju na poddaszu.

Szybko się „ogarnęliśmy”, bo woda w kranie zimna i należało ją oszczędnie dozować, zresztą jak we wszystkich wysokogórskich schroniskach, i nareszcie można było zasiąść przy stole w ciepłej świetlicy z płonącym kominkiem. Świetlica była jednocześnie jadalnią, salą TV i miejscem do pogadania, a w razie dużej liczby odwiedzających, to i miejscem również do spania. Popatrzyliśmy tylko dookoła na morze chmur pod nami i na mnóstwo rozcinających je szczytów, wśród których na horyzoncie dominował Grossglockner 3798 (m n.p.m.), czyli „Wielki Dzwonnik”, najwyższa góra Wysokich Taurów i jednocześnie całej Austrii.

Pogoda od samego rana wprost idealna! Nad nami żadnej chmurki! Tylko pod nami, w dolinach, kłębiły się gdzieniegdzie. Znaczną część bagażu zostawiamy w schronisku, bierzemy trochę jedzenia, picie, ciepłe ubranie i oczywiście sprzęt śniegowy, raki, czekan, uprząż, liny asekuracyjne. Po kilkunastu minutach marszu „szczęki nam opadły” i włos się zjeżył (wszędzie)! Zaczęły się pojawiać szczeliny w lodowcu! I to nie jedna, dwie albo trzy, lecz praktycznie wszędzie w zasięgu wzroku, co kilkanaście metrów! To już nie ma żartów! Bardziej ich spodziewałbym się pod Grossglocknerem, pomny tego, jak w ub. roku, na kilka dni przed naszym wyjazdem na Mont Blanc, pięciu Polaków wpadło tam do szczeliny, co nagłośniły media. Tutaj zaś opisy internetowe nie uczulały na nie. Mogły w międzyczasie porobić się nowe. Jest to zjawisko normalne na lodowcach, gdyż one ciągle, pomalutku, przemieszczają się w dół. Ale teraz „nie ma już przeproś”!

Zwiększyliśmy maksymalnie uwagę i powolutku, klucząc pomiędzy szczelinami nieraz na samym ich skraju, poruszaliśmy się naprzód w domniemanym kierunku Grossvenedigera, gdyż samego wierzchołka tej góry nie było jeszcze widać. Natomiast pięknie prezentowały się po naszej lewej stronie Rainerhorn (3559 m n.p.m.) i Schwarze Wand (3506 m n.p.m.), a po prawej Kleinvenediger (3471 m n.p.m.). Ponieważ kluczyliśmy pomiędzy szczelinami, raz mieliśmy widok na jedne szczyty, to znów na drugie. A z bardzo, bardzo daleka, z linii horyzontu „przyglądał” się nam sam Grossglockner.

Mocno już po południu doszliśmy do płaskiego miejsca, takiego jakby siodła, tj. przełęczy Rainerhorn na całkiem już sporej wysokości 3421 m n.p.m. Pod sam koniec wędrówki na szczyt jest kilkadziesiąt metrów stromego podejścia, ale wyraźną ścieżką w śniegu. Wreszcie docieramy do głównej grani, która jest dosyć ostra. Ponieważ w chwili jej osiągnięcia otwierał się widok na jej drugą stronę, a właściwie to dookoła, więc każdy, kto wchodził, wydawał mimowolny okrzyk w stylu: Ale widać! O kurczę! Super! itp. Z całą pewnością nazwa nadana tej górze jest jak najbardziej adekwatna.

Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów granią tak wąską, że można na niej usiąść okrakiem i po jej ostrzu wchodzimy o 15’30 prosto na szczyt Grossvenedigera, na którym góruje duży krzyż. Panorama rozciągająca się ze szczytu Grossvenedigera (3662 m n.p.m.) jest uważana za najpiękniejszą w Austrii. Patrząc na wschód widzimy Grossglockner, na południu Włoskie Dolomity z Tre Cime di Lavaredo i masywem Marmolady, natomiast na północnym zachodzie najwyższy szczyt Niemiec: Zugspitze i całe mnóstwo innych, ostrych alpejskich gór.

Zejście tą samą drogą do schroniska. Tu już musiała zapaść decyzja, co dalej robimy. Sytuacja właściwe sama się rozwiązała – pogoda się poprawiła, czasu mamy dużo, gdyż to dopiero poniedziałek 30 czerwca, a więc zaledwie połowa czasu naszej eskapady, więc…? Spróbujmy wejść na Grossglocknera! Zatem szybki rzut oka na mapy, aby jak najsprawniej przemieścić się na południową stronę masywu i nie rozmyślić się z tego zamiaru, albowiem kilka „głosów” niezbyt optymistycznie podchodziło do tego pomysłu, proponując, że może by gdzieś po… dolinach?… zabytkach?… Ale pojechaliśmy jednak wszyscy razem i późnym popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Kals u południowego podnóża Grossglocknera. W Kals (wys. 1300m n.p.m.) na parkingu (bezpłatnym) przepakowujemy się, zostawiamy samochód i szeroką, szutrową drogą górską idziemy w stronę najbliższego schroniska Lucknerhüte, znajdującego się na wysokości 2241 m n.p.m.

Wędrowaliśmy początkowo urokliwą doliną, wśród porozrzucanych na stokach, w bliższej lub dalszej odległości, ładnych, drewnianych domków o alpejskiej architekturze, z maleńkim kościółkiem pośród nich. Do schroniska dotarliśmy już prawie o zmroku pomimo, że dzień długi. Ale nużące, ponad 1100 metrowe zejście i blisko 1000 metrowe podejście (różnicy poziomów oczywiście) z plecakami nieźle nas wymęczyło. Lecz ciepły prysznic i kolacja z piwkiem poprawiły kondycję, a przede wszystkim humory i w niezłym nastroju poszliśmy spać.

Po konsultacjach z obsługą schroniska wybieramy trasę zwaną „Mürztaler-stelg”, aby dojść nią do schroniska Erzherzog-Johann Hütte na wysokości 3454 m n.p.m. Pogoda jak na razie dopisywała znakomicie, aczkolwiek nieraz okrywały nas chmury, ale i widoki często rozpościerały się wspaniałe. Zwłaszcza imponująco, z coraz bliższej odległości, wyglądał sam „Wielki Dzwonnik” czyli Grossglockner. Jeszcze kilka dni temu patrzył on na nas z daleka, jak wchodziliśmy na Grossvendigera, a teraz my patrzymy na niego z bliska. Kawał góry!

Tę trasę wybraliśmy przede wszystkim dlatego, że bardzo krótko przebiegała po lodowcu. Pomni tego, jak w ubiegłym roku, na dwa tygodnie przed naszym wyjazdem na Mont Blanc, grupa pięciu Polaków podczas wejścia na Grossglocknera, poniżej schroniska na lodowcu, wpadła w szczelinę i dwóch z nich zginęło. A te szczeliny, których tyle musieliśmy omijać pod Grossvenedigerem dodały jeszcze sporego respektu do tego zagadnienia.

Praktycznie po pół godzinie marszu skrajem lodowca doszliśmy do ostrej, skalistej, stromej grani, miejscami o podobnej skali trudności, jak grań Goutera pod Mont Blanc, ale o wiele krótszej, nie zalodzonej i z doskonałymi poręczówkami. Ech, ci Austriacy!…Wspinaliśmy się więc dalej, przepinając co chwila karabinki, aż dotarliśmy do takiej całkiem pionowej ściany. Ale i tu były ułatwienia, tzn. przykręcone do skały drewniane stopnie, jak w jakimś filmie z „Tajemniczego Miasta” o Indianach! Z daleka wyglądało to jak sznurowa drabinka z drewnianymi stopniami.

Wreszcie po kilku godzinach ostrej wspinaczki, późnym popołudniem dotarliśmy do schroniska Erzherzog-Johann Hütte na wysokości 3454 m n.p.m. Jest to najwyżej położone schronisko górskie w masywie Grossglocknera. Jest ono zorganizowane w sposób perfekcyjny! Pomimo sporej liczby ludzi, nie czeka się w kolejce do zakwaterowania i posiłku, formalności uproszczone są do minimum, praktycznie „z marszu” przechodzi się do sypialni,
a jakości miejsc noclegowych, to można tylko pozazdrościć. Wprawdzie spanie jest na wieloosobowych, długich pryczach i białej pościeli tam nie ma, ale koce, materace, poduszki są czyste i pachnące. Koszt noclegu wynosi 14 euro, ze zniżką.

Całe zaopatrzenie (a więc również pościel do wymiany) dostarczane jest wyciągiem linowym. Okazuje się, że opłacało się go tam zbudować. Jest to niewielki, otwarty wagonik, którym nawet ludzie mogą jeździć, a przynajmniej kominiarze. Całe ogrzewanie i kuchnia są zasilane jakimiś wałkami z trocin, zatem trzeba komin od czasu do czasu przeczyścić. Butli gazowych nie ma w użyciu. Wody bieżącej tam również nie ma, bo niby skąd. Do kuchni przywożona jest woda w dużych pojemnikach, wyciągiem z dołu. Dla amatorów samodzielnego gotowania własnych wiktuałów są ujęcia wody deszczowej. Jak jej nie ma, to kilkanaście metrów obok jest lodowiec z wystarczającą ilością śniegu dla zrobienia herbaty lub zupki. I sporo ludzi z tego korzysta.

W kibelkach, pomimo braku wody, o dziwo, wcale nie cuchnie! Mają tam jakieś oryginalne, „ekologiczne” systemy utylizacji, tak, że w ogóle przybytki te nie przypominają znanych nam „sławojek”. Jedzenie na zamówienie to nie wiem, czy droższe tam jest, niż w naszych „Pięciu Stawach”, ale kufel piwa to na pewno jest tańszy!

Po tej wielogodzinnej wspinaczce znaleźliśmy się jak w raju! I wtedy, to naprawdę nie żałuje się tego mozolnego trudu i wysiłku, żeby tu się dostać, a tylko jest wieeeeeeeeelkie zadowolenie, że „dało się radę”!

Po ogarnięciu się i krótkim odpoczynku idziemy do jadalni, gdzie jest prawdziwa językowa „Wieża Babel”! Najwięcej słychać oczywiście po niemiecku, dużo po hiszpańsku, słowacku, angielsku i rosyjsku. Polaków spotkaliśmy tylko dwóch – dobre i to!

Atmosfera w jadalni była bardzo przyjemna, pomimo ogólnego gwaru nikt się nie denerwował. Ludzie odchodzili od stołów, następni przychodzili… I żeby tak było na całym świecie!

Z tym miłym nastawieniem poszliśmy spać, bo jutro czeka nas sam… Grossglockner! Po szybkim śniadaniu od razu ubieramy się w sprzęt śniegowy i wyruszamy po godz. 6-tej ze schroniska Erzherzog-Johann Hütte (na wysokości 3454 m n.p.m.) z zamiarem wejścia na szczyt (3798 m n.p.m.) i zejścia do schroniska Lucknerhüte (znajdującego się na wysokości 2241 m n.p.m.). Na wypadek załamania pogody mieliśmy jeszcze „w zapasie” schronisko Stüdlhütte (na wys. 2802 m n.p.m.), no i oczywiście Erzherzog-Johann Hütte, gdzie teraz nocowaliśmy.

Zatem w drogę. Początkowo szliśmy dosyć łagodnym „płajem”, ścieżka wyraźna, gdyż wiele osób wchodzi tu na najwyższą górę Austrii, nawet trzypokoleniowe rodziny. Oczywiście, najwięcej było młodych, którzy wyprzedzali nas, gdyż z naszą, blisko pięćdziesięcioletnią, „średnią wieku” nie mieliśmy z nimi najmniejszych szans! Zresztą, przecież nie „na wyścigi” tu przyjechaliśmy! Wreszcie dotarliśmy do małej przełęczy położonej już na głównej grani wiodącej do szczytu.

Od tego miejsca rozpoczynał się najtrudniejszy odcinek dzisiejszej drogi. Należało pokonać kilkaset metrów (blisko kilometr) skalistej grani, miejscami o dużej ekspozycji na boki. Na dodatek pogoda zaczęła się psuć i zaczęły nas okrywać, wprawdzie jeszcze nie gęste, chmury. Przemieszczaliśmy się bardzo powoli, gdyż bezwzględnie należało się asekurować. Po kilkudziesięciu minutach wspinaczki od przełęczy dotarliśmy na szczyt Kleinglocknera 3770 m n.p.m. Jest to właściwe fragment grani z dużymi ekspozycjami po obu jej stronach.

Grossglockner „jak na dłoni”, ale czekało nas jeszcze zejście po kilkunastometrowej, prawie pionowej skalnej ścianie na bardzo wąską przełęcz. Wprawdzie miała „tylko” kilka metrów długości, ale wyminięcie się dwóch osób było niewykonalne. Zatem ruch odbywał się jednokierunkowo, co dodatkowo utrudniało przemieszczanie się, gdyż robiły się zatory. Na szczęście zamontowana stalowa poręczówka świetnie ułatwiała zejście, natomiast po stronie wejścia jej nie było. Wspięliśmy się na drugi brzeg przełęczy i już stosunkowo łatwiejszą drogą ok. godz. 11-tej doszliśmy na wierzchołek najwyższej góry w całej Austrii – Grossglockner!!! 3798 m.

Odpoczywając i posilając się, obserwowaliśmy przychodzących ludzi. Zdecydowana większość to małe, samodzielne grupki. Ale były też pojedyncze osoby lub pary z obstawą jednego lub nawet dwóch przewodników. Ci praktycznie byli „wciągani” na szczyt. Ale skoro się płaci, to i wymaga!

Po kilkunastu minutach zaczęło robić zimno, więc zarządziliśmy odwrót, tym bardziej, że chmury na dobre zadomowiły się na szczycie. Powrotna droga, pomimo że na dół, to wcale nie była szybsza i łatwiejsza od tej pod górę, tyle, że serce już się tak nie tłukło. Gdy pokonaliśmy najtrudniejszy fragment – przełęcz pomiędzy Grossglocknerem a Kleinglocknerem – to już zrobiło się nam trochę raźniej i można było co nieco przyspieszyć, gdyż pogoda psuła się coraz bardziej i jakby słychać było dalekie grzmoty.

Niebawem doszliśmy do przełęczy, gdzie nałożyliśmy raki. Za nami pozostał szczęśliwie przebyty najtrudniejszy odcinek dzisiejszej trasy. Dalej w dół już po śniegu. Najpierw stromym, ale krótkim żlebem, a potem coraz bardziej płaskim polem lodowca „Hoffmannskess”, aż do samego schroniska Erzherzog-Johann Hütte. Byłby to swego rodzaju spacer, gdyby nie goniąca nas prawdziwa burza. Więc co sił w nogach prawie zbiegaliśmy i dosłownie kilkanaście minut przed uderzeniem burzy, ok. godz. 14-tej byliśmy już w schronisku. W schronisku ciepło, przyjemnie i co najważniejsze, bezpiecznie.

Burza, jak to burza w wysokich górach, pioruny strzelają, wiatrzysko wieje, a stwardniały śnieg „młóci” po twarzy! Ale mimo wszystko ta burza była „gatunkowo” lżejsza od tej pod Mont Blankiem. Po dwóch godzinach skończyła się nagle, jak i nagle się zaczęła. Przez ten czas odpoczęliśmy sobie, pojedli i pora w dalszą drogę.

Początkowo szliśmy stromą granią w dół, a poznaliśmy już tę trasę, wchodząc nią poprzedniego dnia. Zatem dosyć sprawnie schodziliśmy, tym bardziej, że stalowe poręczówki dawały poczucie bezpieczeństwa. Niebawem doszliśmy do lodowca „Ködnitzkees”, założyliśmy raki i szerokim polem śniegowym szybko schodziliśmy w dół. Burza sobie poszła, ale pozostał drobny deszczyk, który nam towarzyszył prawie do końca dnia.

Niebawem zdjęliśmy raki i odpięliśmy od liny, gdyż śniegu już nie było i ok. godz. 19-tej doszliśmy do schroniska „Stüdlhütte” (2802 m n.p.m.). To takie nowoczesne schronisko, zbudowane według zasad aerodynamicznych, antylawinowych, z nowoczesnych materiałów. Swoim kształtem przypomina bardziej duuuuużą… mydelniczkę. Dziwnie ono wygląda w tej alpejskiej scenerii.

Weszliśmy tam na moment, nie zdejmując nawet plecaków. W środku drewno, szkło i sporo ludzi. Moglibyśmy tutaj nocować, ale jeszcze było widno, a do schroniska Lucknerhüte (2241 m n.p.m.), tylko 550 m różnicy poziomów – mniej jak ze Smereka do Wetliny w naszych Bieszczadach, a więc schodzimy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z drewnianą rzeźbą jakiegoś „regionalnego człowieka” naturalnych rozmiarów – i w drogę.. do domu!! I tak to zakończyliśmy zdobywanie dwóch najważniejszych szczytów Austrii. SKPB Lublin reprezentowali Tadek Janas (Leżajsk) i Jurek Wnuk (Lublin).