Grażyna Wnuk (Prezes): 500 481 405
Paweł Goleman (Zawadka): 607 062 886
kontakt.skpb.lublin@gmail.com

Elbrus (2008)

Elbrus (2008)

Autor: Jerzy Wnuk

Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu i całej Europy, ma 5642 m n.p.m. i znajduje się w linii prostej trochę więcej niż 1800 km od Lublina (wg GPS-u). Spory kawał drogi. Istnieją trzy sposoby dotarcia do podnóży Kaukazu. Samolotem z przesiadką w Moskwie, pociągiem (pociągami), lub mieszanym sposobem powietrzno-ziemnym. Niektórzy udają się tam samochodami. My wybraliśmy podróż pociągiem, głównie z racji mniejszych o ponad 1000 zł kosztów imprezy w porównaniu z transportem samolotowym i nie mieliśmy ograniczeń bagażu jak to w przypadku samolotu. A oprócz tego taka podróż to swoista atrakcja, gdyż na co dzień to jeździ się tylko samochodem.

Szczęśliwym trafem jeden z uczestników, Piotrek, był wówczas na Ukrainie w górach. Więc telefony poszły w „ruch”, a głównie telefon Tadka, i Piotrek wracając z wycieczki zakupił we Lwowie cztery bilety kolejowe na trasie Lwów-Kijów-Mineralne Wody i z powrotem, przypłacając to prawie trzygodzinną procedurą, o „pomniejszych” kosztach nie mówiąc. Kupił je w terminie 18 – 30 sierpnia 2008 r., gdyż od 1-go września musiał już iść do pracy. W taki to poniekąd „przymusowy” sposób ustalił się ostateczny skład wyprawy na Elbrus: Tadek Janas (Leżajsk), Piotrek Pyrcz (Rzeszów), Adam i ja (Lublin).

Wyjazd odbywał się pod dużym stresem bo wtedy na Kaukazie wybuchła wojna! Wprawdzie walki były na terenie Gruzji, ale w linii prostej to kilkadziesiąt km od Elbrusa! I przecież chcemy jechać w okolice gdzie niedawno ginęli ludzie; Biesłan, Nalczik i inne miejscowości centralnego Kaukazu.

Wielu znajomych odradzało nam tam wyjazd, nie mówiąc już o rodzinie. Ale w końcu po wielu perypetiach spotkaliśmy się wszyscy na dworcu kolejowym we Lwowie, pociąg przyjechał punktualnie, zatem zajęliśmy każdy swoje miejsca i 18-go sierpnia 2008 r. o godz. 8’37 miejscowego czasu wyruszyliśmy w podróż ze Lwowa do Kijowa.

Podróżowaliśmy rosyjskimi wagonami z miejscami do leżenia w otwartych „boksach”, po cztery miejsca w jednym. Więc mieliśmy dla siebie jeden taki „boks”. Po dziesięciogodzinnej podróży dojechaliśmy do Kijowa i stamtąd po blisko dwudziesto-ośmiogodzinnej podróży obfitującej w różne ciekaaaaaawe epizody i spotkania z „również ciekawymi” ludźmi, po północy 28 sierpnia 2008 r. dojechaliśmy do Mineralnych Wód. Stamtąd już transportem samochodowym typu „Gazela” do miejscowości Terskoł, bazy wypadowej na Elbrus, oczywiście z perypetiami, bo w połowie drogi cena usługi wzrosła dwukrotnie od pierwotnie ustalonej. Ta „Gazela” to ichniejszy (rosyjski) „wynalazek” służący do przemieszczania się na czterech kołach po drogach, a i na bezdrożach również sobie nieźle radził, tylko ta jego „nazwa własna” była trochę myląca. W pierwszej chwili sugerowała, że jest tak rączy jak ta prawdziwa, afrykańska gazela. Ale już po kilku kilometrach jazdy stwierdziliśmy od czego naprawdę jest ta nazwa, a mianowicie od ciągle ulatniającego się gazu, którym był napędzany samochód i gdyby nie uchylone okna, to raczej trudno byłoby w środku wytrzymać.

W Terskole mają swoje „bazy wypadowe” ci, którzy chcą zdobywać Elbrus. Są więc i pola namiotowe, prywatne kwatery w blokowiskach oraz post-socjalistyczna, wielka „turbaza” (do której podobno kiedyś przyjeżdżali radzieccy kosmonauci na odpoczynek), a nawet jedyny w okolicy bankomat. Jak jest pogoda, to przyjeżdżają tutaj ludzie, aby wjechać kolejką linową do stacji „Mir” na wysokość 3470 m n.p.m., albo nawet wyżej, do tzw. „Beczek” 3800 m n.p.m.

Kolejka wagonikowa startuje z wysokości 2250 m n.p.m. i dojeżdżamy nią (z przesiadką) na wysokość 3470 m n.p.m. do górnej stacji zwanej „Mir”. Tam przesiadamy się na wyciąg krzesełkowy i jedziemy na wysokość 3800 m n.p.m. do miejsca zwanego „Garabashi”. Cena biletu w obie strony to 520 rubli, ale bilet jest ważny bodajże tydzień albo dwa, już nie pamiętam. Zatem idealnie dla chcących zdobyć Elbrus lub pobiwakować w okolicy.

To miejsce „Garabashi” bardziej jest znane i funkcjonuje pod nazwą „Beczki”. Jest tam kilkanaście potężnych beczek, podobno od paliwa rakietowego, a po rozpadzie Z.S.R.R. adoptowanych do celów noclegowych. W każdej beczce jest po sześć miejsc do spania i niewielki przedsionek. Nieopodal „Beczek” znajdują się jakieś funkcjonujące budynki wojskowe, o czym informowały napisy, a wstępu na ten teren pilnował uzbrojony wartownik.

Stamtąd podeszliśmy na wys. 4160 m n.p.m. do odbudowywanego schroniska o nazwie „Prijut 11”. W tej chwili znajduje się tam prowizoryczny schron, ale może on pomieścić (na „śledzia”) nawet do 80-ciu osób po trzysta rubli za „miejsce”. Wieść głosi, że poprzednie, duże schronisko spaliło się kilka lat temu na skutek zaprószenia ognia, podobno przez Polaków lub Czechów.

Prognozy pogody ze stacji ratownictwa sprawdziły się i po wyjściu z kolejki po raz pierwszy zobaczyliśmy Elbrus w całej krasie, widoczność doskonała, widać było pięknie ośnieżone „Duże Głowy” jak na dłoni, pomimo że do wierzchołka dzieliło nas blisko 2200 m różnicy poziomów. Zrobiliśmy sobie we czterech pamiątkowe zdjęcie i udaliśmy się ok. 200-cie metrów do stacji wyciągu krzesełkowego.

Jak zobaczyłem jego stan, to „pożal się Panie Boże”! Jak większość obecnej infrastruktury w tym kraju; zaniedbane, zużyte lub wręcz zdewastowane, ale jakoś funkcjonuje. Krzesełka w ogóle nie miały zapięć (np. łańcuszki), a podnóżek to co 10-te. Zresztą i tak nie można byłoby się zapiąć, gdyż plecak leżący na kolanach to uniemożliwiał. Działalność tzw. „obsługi” ograniczała się tylko i wyłącznie do sprawdzenia biletów, a „sposób” wsiadania lub wysiadania był po stronie pasażera. Ale jakoś wszystkim udało się wsiąść i po kilkunastu minutach szczęśliwie dojechaliśmy do „Garabashi”, czyli „Beczek” na wys. 3800 m n.p.m.

No, skończyły nam się już „podwody”, dalej to już na własnych nogach trzeba iść, a na dzisiaj przewidziane jest jeszcze blisko dziewięćset metrów różnicy poziomów, do Skał Pastuchowa. Nazwa tego miejsca pochodzi podobno od nazwiska człowieka, który jeszcze za carskich czasów próbował kilka razy wejść na Elbrus i udawało mu się dojść tylko do tego miejsca, tych właśnie skał.

Wreszcie wyruszamy, raków nie nakładaliśmy, gdyż teren tego nie wymagał, szliśmy szerokim jakby polem śniegowym o niewielkim nachyleniu, ale systematyczne ciągle pnąc się pod górę. Ścieżka, a właściwie to „droga” którą jeździły ratraki doskonale widoczna i nie było żadnego problemu z utrzymaniem właściwego kierunku. Technicznych problemów nie było żadnych, przekroczyliśmy po „mostkach śnieżnych” dwie wąskie szczeliny w lodowcu, ale doskonale oznakowane, idąc śladem ratraków.

I tak doszliśmy do miejsca po schronisku „Prijut 11” na wys. 4160 m n.p.m. Tutaj zrobiliśmy dłuższy odpoczynek i zasililiśmy nasze żołądki. O dziwo, nawet jedzonko całkiem nieźle się „przyswajało”, gdyż wiadomo, że na tej wysokości już symptomy choroby wysokościowej mogą zaczynać występować, ale póki co jest wszystko O.K.

Otoczenie miejsca, gdzie odpoczywaliśmy, nie było zbyt przyjemne. Rozgrzebana budowa, mnóstwo śmieci i pozostałości po starym budynku, jak również ten wulkaniczny krajobraz niezbyt zachęcająco wyglądały, więc niebawem wyruszyliśmy dalej.

Szliśmy cały czas po lodowcu na południowym stoku Elbrusa, pokrytym niewielką warstwą śniegu. Było przecież lato, więc świeżego śniegu nie padało wiele, a słońce ten zimowy sukcesywnie topiło. Powstawało wiele strumyczków polodowcowej wody, które w nocy zamarzały. Teren wznosił się coraz bardziej, a nam coraz trudniej się szło, wysokość już wyraźnie dawała „znać o sobie”.

Po kilku godzinach doszliśmy do „początku” „Skał Pastuchowa”. Skręciliśmy ze śniegowej trasy, aby rozejrzeć się za jakimś miejscem noclegowym w namiotach, ale wyglądało tutaj beznadziejnie. Żadnej płaskiej powierzchni, a duże, ruchome głazy przetykane drobnym piargiem uniemożliwiały w jakikolwiek sposób rozbicie namiotu.

Gdy tak siedzieliśmy odpoczywając, w zasięgu wzroku stoczył się kamień wielkości wiaderka, wszystko się tu ruszało i o wędrówce tędy w ogóle nie było mowy. Powróciliśmy zatem na trasę śniegową, a właściwie to już prawie lodową, gdyż słońce mocno się nachyliło i ten rozmiękły w dzień śnieg zaczynał powoli twardnieć. W międzyczasie minął nas ratrak, opodal był w miarę płaski kawałek lodowca i tam mógł nawrócić. Wynajęcie ratraka z „Prijuta 11” do początku „Skał” (ok. 4600 m n.p.m.) kosztowało 350 euro i to nieważne, czy w jedną stronę, czy w obie, oraz ile osób jedzie, max. dziesięć. Dosyć droga to „przejażdżka”, ale nieraz może i życie uratować.

Każdy z nas poruszał się teraz w tempie jak przysłowiowa „mucha w smole”. Namiot rozbijaliśmy prawie godzinę, po każdym nachyleniu się i powstaniu odczuwało się zawroty głowy. Nie wolno było wykonywać żadnych szybkich, gwałtownych ruchów. Nauczeni doświadczeniem spod Mont Blanc, przywiązaliśmy dodatkowo namiot taśmami do potężnych głazów. Teraz chyba już wiatr by nam nie zabrał namiotu, ale na szczęście przez cały czas naszego tutaj pobytu wiatrów prawie nie było. Zakończyliśmy zakładanie biwaku prawie przy ostatnich promieniach słońca. Jeszcze tylko zostało zagotowanie wody pobieranej z lodowcowego strumyczka na chińskie zupki i herbatę i nareszcie można zdjąć buty i zająć pozycję horyzontalną.

Jedzenie już nie tak apetycznie „wchodziło” jak tych kilkaset metrów niżej przy schronisku. Symptomy choroby wysokościowej coraz bardziej dawały znać o sobie, praktycznie nie mieliśmy przecież aklimatyzacji i nasze czerwone krwinki nie nadążały. Adasiowy GPS pokazywał wysokość bliską 4700 m n.p.m. (średnia wysokość „Skał Pastuchowa” wynosi 4640 m n.p.m.). Wszystkich ten dzień wymęczył, licząc od kwatery w Terskole pokonaliśmy 2700 m różnicy poziomów z tego ostatnie 900-set m pieszo z dużymi plecakami.

Jest już niedziela, 24 sierpnia 2008 r. imieniny Bartłomieja i …..Jerzego (o czym dowiedziałem się dopiero po przyjeździe do domu). Nastawiony na 2-gą budzik jakoś nie zamarzł (minus trzy stopnie w górze namiotu) i bezlitośnie „pikał”. Nie ma rady, wstajemy.

Jak zwykle najgorsze jest opuszczenie nagrzanego śpiwora, nie dość, że od razu robi się zimno to jeszcze manewrowanie w leżącej pozycji z zapaloną czołówką jest dosyć uciążliwe. Ale pomału na zmianę się oporządzamy, na noc włożyliśmy do śpiwora buty zawinięte w folię i przynajmniej nie zamarzły, bo reszta garderoby, ta co było poza śpiworem, co-nieco trzeszczała w początku używania, ale po trochu wszystko „doszło do siebie” i wreszcie wyszliśmy na zewnątrz namiotu.

Widok wprost zamurował nas! Wokół ciemna noc a na niebie nieskończona ilość gwiazd!!!!, jakby „na wyciagnięcie ręki”!!!!! Żadnej chmurki, tylko lekki wiaterek (tej nocy nie śmierdziało siarkowodorem). Pogoda idealna do wyjścia na szczyt!

Żwawo robimy śniadanie, czyli herbatę, niezawodną zupkę chińską z wkładką domowego kotleta i w drogę. Ten lekki wiaterek wcale nie by tak „przyjazny” więc nałożyliśmy kominiarki, od razu cieplej się zrobiło. Jakoś do tej pory na górskich wyjazdach jej nie używałem, a tu jednak…….No cóż, kilkanaście stopni mrozu i do tego wiatr to już nie przelewki, nie wolno wystawiać odkrytych części ciała na ich działanie, gdyż grozi to odmrożeniem.

Niebawem słońce na tyle już rozwidniło okolicę, że można było wyłączyć czołówki, a widoki groźne i przepiękne, poniżej kłębowisko chmur do wysokości 3500-4000 m n.p.m. Bardzo pięknie rysowała się główna grań Kaukazu (granica z Gruzją). Wspaniale i groźnie prezentował się podwójny szczyt „Ushba”, 4700 m n.p.m. Bardzo trudny wspinaczkowo szczyt, podobno zginęło tam wiele ludzi. Jak również bliżej nas Donguzoru 4468 m i Cheget 3461 m, które podziwialiśmy już pierwszego dnia pobytu w czasie wędrówki w stronę Chegetu. Był również widoczny, choć nie z tych najwyższych, Pik Kavkaz 4037 m n.p.m. oraz wiele, wiele innych, potężnych, ośnieżonych szczytów o wysokościach ok. 4500 m n.p.m. z głównej grani Kaukazu.

Tylko o samym otoczeniu Elbrusa można było powiedzieć, że jest brzydkie. Z racji swojego wulkanicznego pochodzenia całe jego jakby „przedgórze” do wys. ok. 4300 m n.p.m. pokryte jest jakimś czarno-rdzawyn pyłem, co bardzo ponure sprawia wrażenie. Dopiero od wysokości ciągłych opadów śniegu wszystko jest czyste i białe.

Idzie się dobrze, ale coraz ciężej. W kilkunastu miejscach widoczne były po obu stronach ścieżki ślady wydalonych ustami zawartości żołądków naszych poprzedników (na skutek choroby wysokościowej), ale my idziemy dalej. Ogólnie trasa nie jest trudna i dobrze poprowadzona, nie ma żadnej wspinaczki czy też w niebezpośredniej odległości od szczelin w lodowcu. Można by powiedzieć, że sielanka, owszem, ale pod warunkiem, że jest dobra pogoda. Natomiast jeśli nastąpi jej załamanie, to nikomu nie życzyłbym tam się znaleźć.

I tak na przemian idąc i odpoczywając doszliśmy na wypłaszczenie w pobliżu przełęczy pomiędzy dwoma wierzchołkami Elbrusa. Niebawem za zakrętem pojawiła się w całej swojej krasie przełęcz, zwana niekiedy Siodłem 5416 m n.p.m. Ale zanim tam doszliśmy, czekała nas taka nietypowa „niespodzianka”, mianowicie tuż obok ścieżki wmurowana była tablica upamiętniająca 25-lecie powołania specgrupy „KGB” ZSRR. Tablicę zamontowano w 2000 r., ot, taka ciekawostka regionalna.

Dalej było to chyba najbardziej strome miejsce w tym podejściu i trzeba było uważać, aby się gdzieś nie potknąć i nie stracić równowagi, bo „zjazd” po tym zboczu mógłby okazać się niebezpieczny. Zdarzały się tam i tragiczne wypadki. Ale teraz, przy idealnej wprost pogodzie i nie spiesząc się, większego zagrożenia nie było. Gorzej, gdyby iść we mgle i przy silnym wietrze lub w nocy, wówczas zagrożenie znacznie wzrasta i nie trudno o wypadek. Nawet Wanda Rutkiewicz, schodząc z Elbrusa, podobno gdzieś tam złamała nogę.

Po osiągnięciu wierzchołka zbocza nareszcie ukazał się widok na właściwy wierzchołek całego masywu, gdyż ten, który było widać z dołu i podczas podejścia, zasłaniał ten właściwy. Teren się prawie wypłaszczył i po kilkunastu minutach już tylko lekko pnącej się drogi i mijając kolejną pamiątkową tablicę z 2005 r. poświęconą Kurgańcom walczącym z faszystami w czasie II wojny światowej, o godz. 10’05 stajemy na szczycie Elbrusa, najwyższej góry w całej Europie!! Elbrus ma wysokość 5642 m n.p.m, ponad osiemset metrów wyżej niż Mont Blanc!

Na wierzchołku znajduje się charakterystyczny, naturalny, ponad-metrowy nie zasypany wówczas śniegiem kamień o kształcie jakby odwróconej gruszki. Obłożony jest on mnóstwem gadżetów, nieraz śmiesznych, np. 30-kg. odważnik, kałasznikow wycięty z grubej, aluminiowej blachy, jakieś połamane kijki, termos, no i oczywiście regionalna flaga. Doskonałe, charakterystyczne miejsce dla zrobienia pamiątkowego zdjęcia na szczycie.

Powrót do namiotów tą samą trasą przebiegł bez problemów. Po kolacji wskoczyłem do śpiwora, kończąc tym w niedzielny dzień 24 sierpnia 2008 r. „imieninowe” „zdobywanie” Elbrusa.

Droga powrotna tą samą trasą i nareszcie już na dole! Samopoczucie i humory nam się od razu poprawiły. Oczywiście zafundowaliśmy sobie piwko dla uczczenia zdobycia Elbrusa i jakieś w miarę normalne jedzenie, ciepłe i mokre. Mnie trafiła się jakaś zupa-gulasz z koźliny albo baraniny. Pewną ciekawostką był duży napis umieszczony przy głównym wejściu do budynku kolejki linowej, który informował, że „tualiet rabotajet”, zrobiłem sobie jego zdjęcie.

Na tym skończyło się zdobywanie Elbrusa, ale mieliśmy jeszcze dwa dni zapasu, więc postanowiliśmy zwiedzić dolinę rzeki „Adyr su” wypływającej z grani Kaukazu z granicy z Gruzją, ale to już inna opowieść.

Powrót do domu taką samą trasą oczywiście z różnymi przygodami i tak to zdobywaliśmy najwyższy europejski szczyt Elbrus 5642 m n.p.m. Oprócz Piotrka, pozostali uczestnicy to członkowie SKPB Lublin.